POZOSTAWIENI SAMI SOBIE
Akcja humanitarna ONZ w Rwandzie i Zairze została określona mianem najbardziej bezsensownej operacji w historii tej organizacji. Dla uchodźców nie uczyniono nic. Nie pomogły apele Ojca Świętego ani głosy oburzenia opinii publicznej. Watykan, aby zaprotestować przeciw nieudolności ONZ, zaprzestał w listopadzie płacenia symbolicznej składki na UNICEF - organizacji NZ, mającej pomagać dzieciom. Unia Europejska też nie zdobyła się na żadną znaczącą akcję. Organizacje humanitarne działające w Rwandzie i Zairze oskarża się o niedowład, cynizm a nawet zbrodnie przeciw tym, którym mają pomagać.
Śmierć sierot
Wstrząsającym przykładem może być śmierć setek sierot. Pozostawały pod "opieką" jednej z australijskich organizacji, działających pod egidą ONZ w obozach uchodźców w Zairze. Zatrudniała ona kobiety, które losem powierzonych sobie dzieci były zainteresowane mniej, niż zjedzeniem śniadania. Przychodziły na 8 godzin (potem dzieci pozostawiano własnemu losowi). Rozpoczynały od picia kawy. W tym czasie dzieci - często niemowlęta - leżały mokre na folii rozłożonej w namiotach na ziemi, niedostatecznie ubrane, zmarznięte, głodne. W takich warunkach śmierć zbierała wśród nich obfite żniwo. Kobiety zairskie, widząc los sierot, chciały je wziąć na wychowanie. Niestety, nie było odpowiedniej decyzji od mocodawców. Dzieci umierały dalej. Ich los poprawił się dopiero po interwencji białych misjonarzy, choć nadal nie oddano ich pod opiekę rodzin.
Broń zamiast żywności
Innym przykładem może być próba zmuszenia uchodźców do powrotu do Rwandy jeszcze przed wybuchem walk za pomocą głodu, choć los tych, którzy próbowali wracać, był z góry przesądzony - czekała ich śmierć na granicy lub więzienie i śmierć z głodu. Mimo to racje żywnościowe, przyznawane uchodźcom przez organizacje humanitarne, były stopniowo drastycznie ograniczane, choć uchodźcy mówili, że wolą umrzeć w obozach, niż wracać. W ostatnich miesiącach przed wybuchem walk tygodniowe racje starczały na 1 dzień. Równocześnie dowożono uchodźcom w wielkich ilościach broń.
Najpierw płaca, potem praca
Pracownicy wielu organizacji humanitarnych otrzymują za swą pracę wynagrodzenie, a ich obowiązki i czas pracy określają umowy. Mało było jednak takich, którzy kierowaliby się czymś więcej i zrobili coś ponad to, za co im płacono, ponad własny interes.
Co zrobili dyplomaci?
Po wybuchu walk wykonano wiele gestów, złożono wiele deklaracji, długo dyskutowano, podejmowano decyzje, by zaraz je zmienić. Dyplomaci zjedli wspólnie niejeden wystawny obiad, użalając się nad losem głodujących... Ta gra na zwłokę kosztowała wiele istnień ludzkich. Zmarnowano miliony dolarów na konferencje, przewożenie do Afryki i z powrotem wojsk ONZ... Dziś wiemy już na pewno, że 2 miliony uchodźców rwandyjskich pozostawiono własnemu losowi. Europa i Ameryka jest zdolna do interwencji tylko wtedy, gdy rozwój wydarzeń może zagrozić ich interesom. Ale w Rwandzie nie ma ropy - są tylko głodni ludzie.
Relacje świadków
Kazimierz Groblewski i Paweł Reszka są specjalnymi wysłannikami Rzeczpospolitej na teren walk. Oto fragmenty ich relacji:
"Mija trzeci dzień, odkąd obóz Mugunga we wschodnim Zairze zdobyli rebelianci, a tłumy głodnych, wycieńczonych uchodźców Hutu nieprzerwanie, dzień i noc, przechodzą przez granicę w Gisenyi i wracają do Rwandy. Błagają o jedzenie, lecz nikt im go nie dostarcza. Przedstawiciele międzynarodowych organizacji humanitarnych jeżdżą eleganckimi, oklejonymi firmowymi plakietkami jeepami tam i z powrotem, blokując drogi. Przeszkadzają, zamiast pomagać.
Na 150-kilometrowym odcinku między stolicą Rwandy, Kigali, a granicznym miastem Gisenyi, nie spotkaliśmy wczoraj ani jednego miejsca, w którym organizacje humanitarne rozdawałyby żywność konającym z głodu ludziom. Z kilkunastu ciężarówek UNHCR (Wysokiego Komisariatu N.Z. ds. Uchodźców), które widzieliśmy na zatłoczonej przez uchodźców głównej drodze w Rwandzie, tylko trzy przewoziły ludzi. Większość jechała pusta.
Gdy Goma została zdobyta przez rebeliantów, pracownicy organizacji międzynarodowych uciekli. Teraz, mając do czynienia z tysiącami maszerujących uchodźców, są bezradni. Ubrani w służbowe, lśniące od czystości stroje, okupują wszystkie hotele w okolicy. Na konferencjach prasowych wypowiadają słowa współczucia. Litują się nad losem uciekinierów, ale ci bosi i podpierający się kijami ludzie żywią się tylko nadzieją, że za kilka dni dotrą do swoich domów. Na całej trasie widzieliśmy jedno obozowisko - w połowie drogi między Gisenyi a Kigali założyła je organizacja Koncern. Dla kilkuset przebywających tam uchodźców zabrakło samochodów, by przewieźć ich dalej. W razie deszczu mogli się najwyżej schować do dużego namiotu. Kilka kilometrów dalej stały nie wykorzystane autobusy UNHCR.
Przez przejście graniczne z Rwandą pochód posuwa się w milczeniu. Twarze uchodźców są otępiałe. Pada deszcz. Trzęsące się z zimna dzieci płaczą. Dużo osób wyciąga ręce, prosząc o cokolwiek do jedzenia. Ludzie idą ze spuszczonymi głowami, wpatrując się w asfalt. Kilkunastoletnie dziewczyny niosą swoje dzieci - wiele urodzonych już podczas ponad dwuletniej tułaczki po obozach. Wszyscy niosą na głowach tobołki: miski, garnki, maty do spania, szczapy drewna. Ci, którzy nie mogą dalej iść, siadają przy drodze, rozpalają ogniska, próbują się ogrzać. Czasem po prostu umierają. Są ich tysiące, setki tysięcy. [...] - Będą tak szli przez tydzień - ocenia żołnierz rebeliancki, trzymajcy stra na przejciu granicznym.
Powracajcy Hutu nie wiedzą, jaki los czeka ich w rodzinnej Rwandzie. Domy wielu z nich, zwłaszcza w miastach, zajęte są przez Tutsi - przybyłych tam w 1994 r. z Ugandy żonierzy oraz ich rodziny(ok. milion osób). Na drogach czekają na uchodźców uzbrojeni żołnierze. Jeden z nich, który zatrzymał nasz samochód prosząc o podwiezienie, mówił: "Byłem bardzo zadowolony z tego, co robię. Teraz wszystko się może zmienić, bo wracają Hutu i będzie wiele problemów." Jednak inny, spotkany na jednej z wielu blokad, wyznaje: "Jestem szczęśliwy, że wracają - tu są ich domy". Mniej więcej to samo w oficjalnym stanowisku podkreślał rząd rwandyjski zdominowany przez Tutsich.
W Kigali, w modnym klubie nocnym "Cadillac", mało kto zdaje się przejmować tragedią uchodźców. "Cadillac" to miejsce spotkań śmietanki towarzyskiej: ważni ludzie z kół rządowych, przybysze z Europy i Stanów Zjednoczonych - "Byliśmy przez ostatni tydzień w Gomie" - mówimy do Francoise, która przez chwilą kręciła się jak fryga na parkiecie. - "O, jak miło" - odpowiada dziewczyna.
Rzeczpospolita, 18.11.96
"Pracą organizacji humanitarnych byliśmy zawiedzeni, gdy byliśmy w Rwandzie i wschodnim Zairze dwa lata temu. Do tej pory nic się nie zmieniło.
W sierpniu 1994 willa UNHCR była jednym z niewielu miejsc w pozbawionej elektryczności i wody Kigali, gdzie czarny boy przynosił kawę z mlekiem. Była to parodia kolonialnej haciendy w miejscu, wokół którego walały się trupy, gdzie niespełna 200 km dalej rozpętała się ogromna epidemia cholery. Oczywiście brakowało samochodów do przewożenia uchodźców. W zamian ONZ przysłała wozy pancerne - całkowicie już nieprzydatne, bo w Kigali już panował pokój. Poprzednia partia uzbrojenia została zniszczona jakieś 3-4 miesiące wcześniej, gdy błękitne hełmy czmychnęły, jak tylko w Rwandzie zaczęło być gorąco.
Gdy w Bujumburze, stolicy sąsiedniej Burundi, napięcie sięgało zenitu i wszyscy drżeli, że powtórzy się ludobójstwo z Rwandy, a na rynku w centrum miasta co jakiś czas wybuchały granaty rzucane przez niewiadomych sprawców, pracownicy Czerwonego Krzyża nie byli przejęci na tyle, by zrezygnować ze sjesty w jednej z najdroższych restauracji z basenem i szampanem.
To samo było teraz w Gisenyi, bliźniaczym miasteczku Gomy, położonym po rwandyjskiej stronie granicy. W Gisenyi, bo w Gomie organizacje humanitarne nie zdążyły się jeszcze zadomowić, w czasie gdy dziennikarze z Gomy już wyjeżdżali, bo kończyły się tam tematy. Setki tysięcy ludzi wracało do domu, ale żadna organizacja nie była w stanie wystawić kotła z zupą. Na to było zbyt wcześnie, nikt nie był przygotowany.
Przygotowania rozpoczęto zresztą w specyficzny sposób. Wynajęto pokoje w najlepszych hotelach, potem w miejscach, gdzie było najwięcej dziennikarzy, zaczęły pojawiać się ogłoszenia: "Pan «Taki a Taki» z organizacji «X» będzie wizytował obóz uchodźców. Wszyscy chętni dziennikarze proszeni są o stawienie się..." Albo: "Rzecznik organizacji «Y» będzie miał konferencję prasową na temat sytuacji uchodźców..."
Dbałość o publicyty przybierała nieraz zwyrodniałe formy. Jednego dnia odnaleźliśmy w środku Mugungi człowieka umierającego z głodu. Nie było nikogo, kto mógłby się o niego zatroszczyć, bowiem organizacje humanitarne operowały wtedy w okolicy drogi. Zdecydowaliśmy się przenieść biedaka. Wraz z karetką humanitarną przybyła "humanitarna" ekipa telewizyjna, by nakręcić scenę, jak w Mugundze ratuje się ludzkie życie.
Rzeczpospolita, 17.12.1997
Uchodźcy wracają
Media mówią, że uchodźcy wracają do domów. Ale ten powrót to w rzeczywistości marsz śmierci, znaczony przez zwłoki pozostawione przy drodze. Jak już wiemy, uchodźcy nie mają dokąd wracać. Ich domy są zajęte, a na powracających nikt nie czeka z otwartymi ramionami - wita ich raczej wiele wrogich spojrzeń. Na ich przywitanie buduje się nowe więzienia. Uczestniczą w tym nawet niektóre organizacje humanitarne, gdyż sytuacja w więzieniach rwandyjskich jest po prostu nieludzka. Z tłumu powracających żołnierze Tutsi wyłapują młodych mężczyzn i wywożą w nieznanym kierunku. Aresztowania następują też w miastach i wioskach, często na podstawie niesprawdzonych donosów. W rwandyjskich więzieniach tłoczy się ponad 100 tys. Hutu podejrzanych o udział w masakrach w 1994 r. Brakuje pieniędzy na procesy, a wymiar sprawiedliwości w Rwandzie praktycznie nie istnieje. Więzienia są tak zatłoczone, że więźniowie muszą z braku miejsca spać na zmianę. Większość przebywa stale pod gołym niebem. W niektórych więzieniach jest tak tłoczno, że więźniowie umierają
z wyczerpania na stojąco.
W sierpniu Rwanda i Burundi, wykorzystując powstanie zairskich Tutsi-Banyamulenge, skłoniła ich do zaatakowania obozów, które stały się miejscami schronienia i bazami armii i milicji Hutu. Zadanie zostało wypełnione. Większość obozów zniszczono. Uciekający Hutu dotarli do Tanzanii, Zambii, Ugandy, zachodniego Zairu. Rząd Tanzanii, gdzie było ich setki tysięcy, zarządził ich powrót do Rwandy do końca r. 1996. Ci, którzy próbowali uciekać w odwrotnym kierunku, zostali zawróceni przez wojsko. Wracają do Rwandy, niepewni swego losu ani życia.
Na kogo mogą liczyć?
Uchodźcy w gruncie rzeczy mogą liczyć tylko na pomoc Kościoła, który jednak nie dysponuje odpowiednimi środkami, by zapobiec epidemiom, głodowi i śmierci wielu z nich. Misjonarze - w tym ok. 70 misjonarzy z Polski - proszą więc o pomoc za granicą, a nasi rodacy liczą na pomoc z Ojczyzny. Jak piszą, najboleśniejsze jest poczucie bezradności wobec cierpienia, widok wyciągniętych dziecięcych rąk, błagających o pomoc. Również od nas zależy, czy i jaka pomoc dotrze do najbiedniejszych - wdów, sierot, bezdomnych, pozbawionych wszystkiego, głodujących ludzi. Nie pozostawiajmy ich swemu losowi, jak wielcy tego świata. Dajmy im nadzieję. Dajmy im życie!
|