"PORWANIE" KLARY
Delfina jest bratanicą siostry Józefy - Rwandyjki. W czasie wojny zginął jej ojciec, była świadkiem śmierci swej matki i dwóch młodszych sióstr w obozie. Zupełnie przypadkowo znalazłyśmy ją w grupie sierot. Wciąż żyła nadzieją, że znajdzie się jej siostra Klara - było ich w rodzinie czworo. Z informacji, jakie miała, wiedziałyśmy, że jeśli Klara żyje, jest w obozie w Burundi. Poprzez Czerwony Krzyż dowiedziałyśmy się, że jest tam rzeczywiście razem ze swoją ciotką. W marcu 1996 dowiadujemy się o śmierci ciotki. Znając los sierot w obozie, zdecydowałam się udać do Burundi i odszukać dziecko.
Niezapomniana zostanie dla mnie i dla nas sobota przed Niedzielą Palmową. Z lękiem przekroczyłam granicę Burundi razem z moją współsiostrą Józefą, ciotką dziecka. Wiedziałam o zamieszkach etnicznych w tym kraju. Przypadkowo zabrany do samochodu człowiek pyta się, czy wiemy, że w Burundi strzelają do przejeżdżających samochodów. Byłyśmy świadome dużego ryzyka. Z drugiej strony nie mogłam się zgodzić, aby Klara została w jakimś domu siłą roboczą.
Przed nami kilka obozów, w których mamy nadzieję odnaleźć dziecko. Rzeczywistość obozów, które przemierzyłyśmy, jest trudna do opisania. Setki tysięcy ludzi bez pracy, z dozowaną ilością żywności, w namiotach i bez żadnej przyszłości. Byli między nimi ci, co zabijali, ale zdecydowana większość to ludzie niewinni: mężczyźni, kobiety i dzieci. Wszyscy bali się wrócić do Rwandy, bo wiedzieli, że ci, którzy ośmielili się wrócić, trafili do więzienia. Ci, którzy zabijali, nie pozwalali nikomu odejść z obozu, gdyż wiedzieli, że zostawieni sami łatwiej mogli wpaść w ręce sprawiedliwości. W obozie rządziły niepisane prawa, ale jest prawdą oczywistą, że jeśli ktoś zdradził intencję powrotu do Rwandy, na drugi dzień już nie żył.
Przede mną stawał coraz większy problem odnalezienia Klary i zabrania jej do nas. Ludzie zapytani o Klarę niechętnie udzielali informacji. W końcu wpadamy na ślad - jest u jakiejś rodziny parę kilometrów od obozu. Udajemy się piechotą, bo nie ma drogi. Po żmudnej wspinaczce i jeszcze trudniejszym schodzeniu dotarłyśmy do "jej" rodziny. Klary nie było w domu, była "w pracy". Miała wtedy 10 lat! Była już godz. 15, gdy spotkałyśmy Klarę. Dziecko wylęknione, brudne i wychudzone przylgnęło cichutko do swojej cioci Józefy i niesłyszalnym dla nas pozostałych szeptem powtarzała: "Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj mnie tutaj". Kobieta, która ją wzięła do pracy, nie chciała słyszeć o oddaniu dziecka. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Czułam, że albo zrobimy to teraz, albo już nigdy nie zobaczymy Klary. Wymieniłyśmy między sobą spojrzenia i podeszłyśmy bliżej samochodu. Wykorzystując chwilę nieuwagi innych, s. Józefa skierowała dziecko ku otwartym drzwiom samochodu. Odjechałam od grupy ludzi jak mogłam najszybciej. Bałam się, że informacja dotrze do bariery obozu szybciej, niż my. Tu był dla nas najtrudniejszy moment. Z jednej strony bariera, a z drugiej pełni wrogości ludzie. Zdawałyśmy sobie sprawę, że możemy tam wszystkie zginąć, jeśli wojskowy zorientuje się w sytuacji. Bóg sam w widoczny sposób przyszedł nam z pomocą. Do podniesienia bariery wojskowy wysłał małego chłopca, podczas gdy przy wjeździe przeszłyśmy bardzo ścisłą kontrolę samochodu. Gdy znalazłam się poza barierą, odczułam drżenie na całym ciele. Przemierzając odcinek drogi do granicy zastanawiałyśmy się, co mówić o dziecku, które nie posiada żadnych dokumentów. I tutaj znów namacalny znak Bożej pomocy. Szefem na posterunku granicznym jest dawny znajomy. Nie pyta o nic. Chce pomóc uratować dziecko.
Była już późna noc, gdy dojechałyśmy do naszej misji. Przed dom wyszła s. Elżbieta i mała Delfina. Nie do opisania było spotkanie dwóch sióstr - Klary i Delfiny. Rozdzielone w brutalny sposób przez wojnę dwa lata nie wiedziały nic o sobie. Dwie ocalałe z całej rodziny. Siostry nie przypuszczały, że wrócimy z Klarą. Dziecko było bardzo zmęczone. W obozie jadła tylko wieczorem wydzieloną porcję. Zaproponowałyśmy jej "kąpiel" w miednicy. Wody w obozie brak, jest nieosiągalnym skarbem. Dziecko z nieukrywaną przyjemnością i wdzięcznością zaczęło myć się w dużej ilości wody - i to mydłem! Po kolacji długo jeszcze chodziła po domu, ciekawa wszystkiego, jakby to był piękny sen, który się kończy. Tym razem sen był rzeczywistością, bo nie spała na podłodze jak w obozie, ale w łóżku ze swą odzyskaną siostrą. Wszystkie przeżywamy radość spotkania i myślimy jak zapewnić im przyszłość i wykształcenie.
Dzielimy się z Wami naszą radością i jednocześnie polecamy Waszej pamięci setki tysięcy sierot żyjących obecnie w Rwandzie. Dziękujemy za wszelką pomoc, która pozwala nam tutaj służyć.
S. Joanna, misjonarka z Rwandy
|