DWA SPOTKANIA
Z siostrą Ireną Stachowiak spotkałem się kilka razy. Pierwsze spotkania odbyły się w lutym w Rwandzie. Drugie - w czasie wakacji podczas jej pobytu na urlopie w Polsce. W Ruhango poznawałem sytuację i potrzeby najbiedniejszych, zwłaszcza sierot. Spotkania wakacyjne były już pewnym podsumowaniem nawiązanej wtedy współpracy. Przybyły na nie setki osób. Przedstawiamy fragmenty rozmów oraz list od s. Ireny
ROZMOWY W RUHANGO
Wszystkich 2.600 sierot, które żyją na terenie naszej parafii, nie da się objąć opieką. Zostały wybrane te, które bez pomocy z zewnątrz musiałyby umrzeć z głodu. Staramy się pomóc im przynajmniej raz w miesiącu. Dziecko otrzymuje 6 kg fasoli. Zje to przez dwa tygodnie. Przez następne dwa musi sobie jakoś radzić. Czasem któryś z sąsiadów, który ma więcej słodkich ziemniaków, coś im da. Ale na ogół te dzieci głodują. Ich sytuacja jest beznadziejna. To, że umierają z głodu, jest winą ludzi, którzy nie przyniosą ich na czas do ośrodka lub nie poinformują, że jest taka straszna sytuacja. Na ogół dotyczy to dzieci, które żyją same oraz dzieci wdów.
Aby im pomóc, kupuję żywność. Jeżeli dostanę pieniądze, kupuję na raz 10-15 ton sorgo. Fasoli też 15 ton. Potem się wydziela co miesiąc tym, których sąsiedzi - ludzie różnych wyznań - wytypują do udzielania pomocy. Współudział tych ludzi jest dla nas dużą pomocą. Początkowo dawaliśmy wszystkim, ale to na dłuższą metę nie zdało egzaminu. Teraz mamy spis tych wybranych najbiedniejszych z biednych. Przychodzą regularnie co miesiąc. Dostają też słodkie ziemniaki. Nie mogą one jednak długo leżeć, najwyżej kilka dni, a więc kupuje się je na drodze, na rynku. Dzieci przychodzą i zabierają. Jeśli są małe, trzeba nająć mężczyznę, który rozniesie ziemniaki do poszczególnych rodzin dzieci, gdyż one nie są w stanie nieść kilkanaście kilometrów koszyka ziemniaków na głowie. Tak samo wygląda sytuacja z dziećmi chorymi. Jeżeli dziecko ma ostrą malarię, w jednej chwili pada na ziemię. Ma 42 stopnie gorączki. Trzeba dziecko wziąć na plecy, zanieść do przychodni, a potem odnieść do domu. Dawniej było dużo mężczyzn i chorych transportowano na noszach. Teraz mężczyzn nie ma, więc noszą kobiety, ale one są bardzo zajęte swoją pracą i dziećmi. Trzeba im zapłacić. Ludzie nie są przyzwyczajeni do pracy za darmo. Za wszystko trzeba płacić.
Na kogo mogą liczyć
Największy problem jest ze zdobyciem środków. Zawsze, przez całe 20 lat mego pobytu w Rwandzie, szukamy pomocy. Mieliśmy kilka starszych pań dobrodziejek z różnych parafii w Polsce. Państwo rwandyjskie w ogóle nie interesuje się ubogimi i sierotami. Nie ma ubezpieczeń społecznych, nie ma nic.
Biedni ludzie są pozostawieni sami sobie. Nie ma ich komu pocieszyć, pomóc im. Może im pomóc tylko Kościół, misje. Liczą więc na misjonarzy, których jednak jest mało. Polskich misjonarzy i misjonarek jest ok. 70. A z innych narodowości niewiele, gdyż musieli kraj opuścić. Niedawno wyjechały dwie ostatnie pielęgniarki francuskie - dostały nakaz opuszczenia kraju w ciągu 24 godzin.
Tam, gdzie nie ma białych misjonarzy, dzieci umierają masowo z głodu. Czarny ksiądz na parafii nie ma się do kogo zwrócić o pomoc. My prosimy o pomoc w Polsce. Ja w Rwandzie biegałam cały rok: do Caritasu, do UNICEF-u... Caritas odpowiedział, że zajmuje się czym innym. Przedstawicielka UNICEF-u nie chciała wierzyć, że jest u nas tyle sierot. Na 5 listów w ogóle nie odpowiedzieli. W końcu umówiliśmy się, że przyjadą na spotkanie z sierotami, aby je zobaczyć. Zebraliśmy wszystkie dzieci, łącznie z maluchami przyniesionymi na rękach, na umówioną godzinę. Czekaliśmy w upale 5 godzin, ale nikt nie przyjechał. Dzieci płakały z głodu. Pani nie przyjechała, bo sobie trochę nogę skaleczyła. Ustaliliśmy drugą datę, też nie przyjechała. Więc już dałam spokój. Po prostu kpią z nas i z sierot.
Było tu sto kilkadziesiąt organizacji, w których pracownicy brali po 100 tysięcy pensji (więcej, niż dziesięciokrotna wysokość płacy minimalnej), ale żadna naszym biednym dzieciom nic nie pomogła. Zresztą wszystkie organizacje zostały wyrzucone. Został Czerwony Krzyż i jeszcze dwie inne. Reszta musiała wyjechać. Właściwie one nic nie robiły dla ludzi. Mieli piękne samochody z przyciemnionymi szybami... Jeździli nimi i to było wszystko.
Rower Siostry Ireny
Przydałby mi się rower, żeby przywieźć coś z rynku, a tak albo wozi się taczką, albo trzeba płacić. Do nas jest blisko, kilkaset metrów, ale trzeba 5.000 franków (ponad 50 zł), żeby coś przywieźć. To dużo. Jak więc coś kupię (np. cukier czy mąkę) i trzeba przywieźć do domu, mężczyźni jeżdżą taczką. Przy takiej liczbie dzieci trzeba mieć coś, żeby chociaż przywieźć żywność, albo jak ktoś jest ciężko chory. Inaczej trzeba zapłacić, żeby przynieśli na noszach. Jak jest daleko, trzeba najmniej ośmiu chłopa, by mogli się zmieniać, bo ciężko jest iść po takich górskich ścieżkach. Więc trzeba im zapłacić, kupić piwo. A tak można by wsadzić na rower, ktoś przytrzyma - i jadą.
Sieroty, którym pomagam, są w rodzinach zastępczych. Jest to dobre, bo wychowują się po rwandyjsku. Ale z drugiej strony kontakt z nimi jest trudny - wszędzie jest daleko i nie ma jak kontrolować ich sytuacji. Są potrzebne wizyty domowe. I znów - trzeba mieć jakiś środek lokomocji, rower czy motor, by szybko zajechać. Są tu tylko drogi gruntowe, samochód nie wszędzie dotrze. Chodzi się pieszo, ale gdy jest daleko, trzeba poświęcić cały dzień. Odwiedzi się jedną - dwie rodziny i trzeba wracać. A przy tym są tu takie góry, że czasem i rower nie pomoże - często trzeba go prowadzić, a nawet nieść. Dróżki wciąż wiją się w górę i w dół. Zresztą i tak nie ma roweru. Rower kosztuje 130-150 tys. franków. Trzeba je naprzód mieć, by kupić.
Prosiłam w diecezji w Kabgayi, aby nam dali choć jeden rower (choć przydałyby się i trzy), by przywieźć chorego, bo wozimy na taczce. Ale nie dali. W naszej dziecezji ekonomem jest misjonarz narodowości chorwackiej. Miał kiedyś dużo rowerów do rozdzielenia. Mówiłam mu, żeby mi dał jeden. A on się śmiał: "Jak będzie siostra jeździła na tym rowerze?" Gdyby był rower, chorego by się odwiozło czy gdzieś się pojechało coś załatwić... Ja jeżdżę taxi (mikrobus wożący pasażerów "na łebka"), a potem idę pieszo. Taxi jest drogie, a pieszo od drogi jest daleko. Wysłałabym kogoś rowerem, żeby załatwił. A on się śmiał. Później się go pytałam, co z tym rowerem, a on mówi: "Już wszystkie rozdałem, ale muszę porozmawiać z proboszczem, to może się rower znajdzie". I tak się "znajduje" już parę miesięcy.
SPOTKANIA W POLSCE
Dziękuję Państwu za przybycie na spotkanie. Warto organizować takie spotkania, aby tym ludziom pomóc. Tutaj, w Polsce, nikt nie zdaje sobie sprawy, co znaczy dla tamtych ludzi nawet modlitwa, jakieś ofiary - i materialne, i duchowe. Warto wciągać młodzież, bo potem będą kontynuować to dzieło. Warto nawiązać kontakt z katechetkami.
Tak się dobrze złożyło, że panowie z Ruchu Maitri przyjechali do nas i dowiedziałam się, że można otrzymać pomoc dla dzieci. Tym dzieciom nie dajemy pieniędzy, ale kupujemy żywność. Właśnie w imieniu tych chorych, głodnych i biednych dzieci chciałam serdecznie podziękować Państwu, którzy pomagacie biednym poprzez Ruch Maitri - to jest wspaniała rzecz! Ja dostaję czek, idę do banku, wybieram pieniądze, od razu niosę je do kupca, żeby mi ktoś nie ukradł, i zamawiam kilka ton jedzenia. Trochę ryżu też kupuję, bo dzieci z malarią bardzo wymiotują i nie mogą jeść fasoli. Każde dziecko, które ma kartę chorego ze świeżą datą, otrzymuje przynajmniej kilo ryżu i garnuszek soli, ponieważ te dzieci są odwodnione. Jeżeli nie mamy kroplówek, leczymy je w ten sposób, że przygotowujemy całe wiadra przegotowanej wody z solą i z cukrem. To jest nasze lekarstwo i bardzo im pomaga.
Teraz co miesiąc dostajemy pieniądze od Ruchu Maitri dla 150 dzieci z naszej parafii w ramach Adopcji Serca. Ostatnio dostałam od tego Ruchu nawet pieniądze na rower (dużą część ofiarował p. Dariusz Karczmarczyk z Wyszkowa). Można położyć do góry nogami krzesło, włożyć chore dziecko i wieźć ścieżką, bo dróg tam nie ma.
Dostaliśmy też na kozy. Wymyśliliśmy, że dobrze będzie dzieciom żyjącym samotnie dać kozę. Będą miały trochę mleka. Mięsa z kozy dawniej nie wolno było jeść ani kobietom, ani dzieciom. Ale to wymyślili mężczyźni. Twierdzili, że po zjedzeniu wyrasta broda. Misjonarze przełamali ten przesąd. Jak się da takiej rodzinie kozę, to za 8-10 miesięcy jest już mała koza, którą po odchowaniu przekazują następnej rodzinie. Na razie zaczęliśmy od rodzin, gdzie są same dzieci. One bardzo kochają te kozy, noszą je na rękach, śpią w jednym pomieszczeniu. Mam nadzieję, że to będzie dla nich ogromna pomoc.
Zanotował Wojciech Zięba
|