MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 8 (27), październik 1998 |
NAPISZMY DO NASZYCH SIEROTKtóż z nas nie chciałby otrzymać choćby jednej kartki z życzeniami, a tym bardziej listu od bliskiej nam osoby? Na nasze listy oczekują sieroty z Rwandy. Do nich nie napisze nikt, chyba że ktoś z nas zechce to uczynić. Wiele dzieci napisało już listy do swoich przybranych rodziców w Polsce, ale - jak dotąd - nie dostały odpowiedzi. Teraz jest dobra okazja, by nie tylko wysłać pieniądze dla dziecka, ale sprawić mu radość przez ten osobisty gest życzliwości i przyjaźni, przekazać choć odrobinę ciepła i miłości. Czy warto? Rozmawiałem na ten temat z s. Jolantą Kostrzewską z Karama, która bezpośrednio wspiera nasze dzieci w Rwandzie, w czasie jej pobytu w Polsce.
Wojciech Zięba: Jak dzieci z Adopcji Serca podchodzą do pisania listów? Czy można to porównać z naszym stosunkiem do korespondencji?
S. Jolanta Kostrzewska: Pisanie listów jest dla nich wielkim przeżyciem. Najczęściej jest to pierwszy list w ich życiu. Nie bardzo wiedzą, jak się do tego zabrać. Gdybyśmy powiedzieli jakiejś babci w Polsce, by napisała list, od razu by miała sto problemów: co napisać, co by odbiorcę listu interesowało, bo go nie zna, miałaby też wiele kłopotów ze sformułowaniem zdania, by było zrozumiałe.
W.Z. Czego dzieciom nie pisać? Tłumaczymy Ofiarodawcom, by nie pisać im o pieniądzach, bo te sprawy są załatwiane z Siostrami, a nie z dziećmi. Nie wysyłać żadnych nadzwyczajnych rzeczy, bo potem dzieci sobie zazdroszczą i to może się różnie skończyć. Nie wysyłać świętych obrazków, bo nawet nie wiemy, jakiego wyznania są te dzieci (jedna z Sióstr zwracała uwagę, że może dochodzić do nieprzyjemnych sytuacji, gdy np. dziecko protestanckie dostanie obrazek Matki Bożej). Prosimy, aby niczego nie obiecywać, np. wysyłania prezentów, gdyż nawet nie ma ich jak wysłać, bo nie wiadomo, czy dojdą. Jedna misjonarka z Sudanu mówiła mi, że obiecywanie czegoś w listach może być nawet niebezpieczne dla misjonarzy. Mieli taki przypadek, że ktoś nie otrzymał obiecanych pieniędzy, a podejrzewany o kradzież był misjonarz, którego omal nie zabili.
J.K. Sądzę, że te uwagi są słuszne. Taka agresja może powstawać nie tyle w dzieciach, co w ich opiekunach, którzy sądzą, że coś do nich nie dotarło. Nie można wytwarzać sytuacji, w której im się wydaje, że coś im się należy. Z czasem, gdy będzie im się coś obiecywać, wytwarza się postawa człowieka, który musi ciągle coś dostawać. Tymczasem rodzina adopcyjna w Polsce angażuje się na jakiś określony czas, nie na całe życie. My dzieciom z Adopcji Serca podkreślamy, że rodziny, które się zdecydowały je wspierać, chcą im pomóc, by mogły stanąć na własnych nogach. Później te kontakty i relacje będą może podtrzymywane, ale w zupełnie innej formie, niekoniecznie jako wsparcie finansowe. Chcemy też uczyć dzieci bezinteresownej przyjaźni, dającej coś więcej, niż pieniądze, które dać najłatwiej. U nich to nie zawsze było najważniejsze, gdyż ich wzajemne relacje napotykają na przeszkody kulturowe. Ponieważ społeczeństwo było etnicznie przemieszane, chłopiec czy dziewczyna z plemienia Hutu nigdy nie powiedział wszystkiego swemu koledze Tutsi i na odwrót. W ich mentalności jest zakodowane, że kiedyś może się to odwrócić przeciwko nim. Nie ma pełnego zaufania do drugiego człowieka. Ale z kolei w obrębie jednego plemienia istnieją piękne przyjaźnie na zasadzie zupełnej bezinteresowności. Tak więc te wartości u nich istnieją.
W.Z. O co jeszcze pytają?
J.K. Często pytają, jak dzieci chodzą do szkoły, do jakich szkół, czy mają takie szkoły, jak one, czy też same robią sobie zabawki (im nawet nie przyjdzie na myśl, że mama im kupi zabawkę!). Pytają też, czy robią takie same zabawki, jak one, w jakie gry się bawią, co muszą zrobić, by zarobić np. na gumę do żucia. Pytają też o pracę - co polskie dzieci muszą robić w domu, na polu (sama nie wiem, bo wychowałam się w mieście, więc pytam nasze siostry, co dzieci robią na polskiej wsi).
W.Z. Nas też często ludzie pytają, o czym mają pisać. Co Siostra radzi?
J.K. Aby taka korespondencja mogła być kontynuowana, dobrze jest stawiać pytania. Nie szukajmy odpowiedzi na nurtujące nas pytania o życie tamtych ludzi w książkach, ale w listach. To też ułatwia dzieciom otwieranie się. Odpowiadanie na pytania skłania myślenia. Nawet samo postawienie pytania zachęca do napisania listu. Sądzę, że dziecku łatwiej jest napisać list do swoich opiekunów, jeżeli wie, że coś ich interesuje. Wiadomo, że jeśli ktoś pisze o sobie, ale nie ma w tym żadnego odniesienia do adresata, to trudno jest taką korespondencję kontynuować. Natomiast przez pytania możemy zachęcić dziecko, aby i ono się nas o coś zapytało. Nam jest łatwiej, gdyż mamy wykształcenie, stykamy się z prasą, książką, telewizją... Dla nich jest o wiele trudniej coś ująć w słowa.
W.Z. Czy nasze listy mają dla dzieci jakieś znaczenie? Czy w ogóle mają znaczenie? A może jest to abstrakcja, z którą nie wiadomo, co zrobić?
J.K. Muszę zacząć od tego, że nie wszystkie dzieci dostały listy i nie wszystkie równocześnie. Wszystkie były bardzo przejęte, gdy pisały. Gdy powiedziałam im, że byłoby dobrze, gdyby napisały coś do swoich opiekunów, pierwsze ich pytanie brzmiało: A czy oni w ogóle chcieliby taki list? Czy na niego czekają? Wówczas starałam się im tłumaczyć, pytając: A gdyby było odwrotnie, gdybyście wy dostali taki list, czy mielibyście chęć odpisać na niego? Odpowiedź była spontaniczna: Taaak! A więc mówiłam: Dobrze, jak napiszemy list i wam odpiszą, to pomyślimy nad następnym listem - jak go napisać, może coś narysować. Podpowiadałam zwłaszcza najmłodszym dzieciom, aby coś przynajmniej narysowały.
W.Z. Proponujemy Ofiarodawcom, aby swoje zdjęcia robili gdzieś na tle przyrody czy w ogródku, aby dzieci nie wyobrażały sobie, widząc nieprawdopodobny kontrast między naszymi i ich domami, że w Polsce są jacyś nieprawdopodobnie bogaci ludzie, siedzący na górach złota...
J.K. To jest dobre. Zresztą dzieci często sobie nawet nie zdają sprawy, gdzie to zdjęcie jest zrobione. Przekracza to ich wyobrażenia. Nie wszystkie się nawet o to pytają. Na przykład nigdy nie potrafiłam im wytłumaczyć, co to jest wieżowiec. Wiele ludzi u nas nigdy nie widziało miasta. Nawet w Butare, najbliższym mieście, nie ma domów piętrowych - cała zabudowa jest parterowa. W Kigali już są, ale nie wszystkim jest dane pojechać do stolicy. Kiedy pokazywałam im pocztówki, mówili: To jest dom? To jest karton z takimi dziurkami. Nie potrafili sobie nawet uświadomić proporcji budynku.
|
|
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |