NA POCZĄTKU BYŁA... PRZYGODA
Ruch Maitri zawdzięcza swoje początki turystycznemu wyjazdowi Jacka Wójcika do Indii. W r. 1975 zapragnął przeżyć takie wakacje, by móc je wspominać do końca życia. Jego marzenie spełniło się, choć w sposób, jakiego zupełnie się nie spodziewał.
Podróż do Indii
W Indiach Jacek zderzył się z rzeczywistością odmienną od tej, jaką reklamują przewodniki turystyczne. Indie są nie tylko krajem o wspaniałej, liczącej kilka tysięcy lat historii i kulturze, o której świadczą zabytki architektury i literatury, czy dzieła sztuki, zgromadzone w muzeach. To nie tylko kraj o cudownej tropikalnej przyrodzie, którą pragną podziwiać turyści z całego świata. To również kraj olbrzymich kontrastów społecznych, w którym wysepki dobrobytu i luksusu są otoczone oceanem nieprawdopodobnej nędzy. Z tą drugą stroną indyjskiej rzeczywistości Jacek zetknął się już przy wjeździe do tego kraju. Stale oblegał go rój natrętnych żebraków. Stykał się z nimi w ciągu całego pobytu w Indiach. Nauczył się jednak nie reagować - w końcu nie przyjechał do Indii, aby rozdać z trudem uciułane w studenckich czasach dolary. Z prostego rachunku wynikało, że gdyby zaczął pomagać żebrakom, nie starczyłoby mu na wstęp do kolejnego muzeum czy na bilet kolejowy, aby pokonać kolejny odcinek zaplanowanej drogi.
W Kalkucie
Jednym z etapów podróży Jacka była Kalkuta. Setki tysięcy ludzi mieszka tu wprost na ulicznym bruku, na dworcach, na przystankach autobusowych, w rurach kanalizacyjnych... Na jednego mieszkańca przypada tu 2,4 m2 powierzchni mieszkalnej, w tym slumsy bez kanalizacji, wody i elektryczności, gdzie w izbach o wysokości 1,5 m z otworami zamiast drzwi i okien oraz klepiskiem zamiast podłogi gnieździ się po kilkanaście osób. Wiele osób codziennie umiera w Kalkucie z głodu wprost pod nogami przechodniów. Dzienny dochód przeciętnego mieszkańca Kalkuty stanowi równowartość 0,25 dolara, z czego oczywiście większość przypada bogatym. Nic dziwnego, że żebracy oblegają tam każdego Europejczyka. W pojęciu przeciętnego Hindusa również "biedny" europejski student jest bogaczem, gdyż stać go na podróż, jada trzy i więcej razy dziennie i sypia w łóżku, podczas gdy miliony z nich jada raz na trzy dni i sypia wprost na ulicznym bruku, za co pobierają od nich haracz samozwańczy właściciele chodników.
Spotkanie z Matką Teresą
To wszystko jednak nie stanowiło przedmiotu zainteresowań Jacka. Przyjechał tu jako turysta i również jako turysta postanowił odwiedzić domy znanej na całym świecie Matki Teresy. Te odwiedziny przyczyniły się już bezpośrednio do powstania naszego Ruchu. Po latach Jacek wspomina:
"W r. 1975 pojechałem turystycznie do Indii bez żadnych pobożnych zamiarów. Wprawdzie wziąłem ze sobą polskie wydanie książki Matki Teresy, ale to nie był nawet mój pomysł. Ktoś mi powiedział: "Będziesz w Kalkucie, to idź tam i daj. Pokaż, że w Polsce też jest już znana". W czasie tej podróży, kiedy zobaczyłem, jak ludzie tam żyją i zetknąłem się bezpośrednio z biedą wielu na ulicach, kiedy dojechałem do Kalkuty i zobaczyłem kogoś, kto potrafi jakoś temu zaradzać, zostałem tam dwa tygodnie i pracowałem w jednym z domów Matki Teresy. Na pewno nastąpiło tam moje małe nawrócenie - zrozumiałem, że ja też jestem w jakiś sposób za to wszystko odpowiedzialny." 1)
Swój wyjazd do Indii Jacek opisał w artykule "Byłem w Nirmal Hriday".
Powrót do kraju
Pobyt u Matki Teresy wywarł decydujący wpływ na zmianę kierunku życia Jacka i w efekcie na powstanie Ruchu Maitri. Rozmowy z siostrami na temat potrzebnych im rzeczy i leków nie zostały zapomniane. Jacek wspomina:
"Gdy wróciłem do Polski, usiłowałem coś zrobić. Chodziłem po różnych instytucjach, które niby miały pomagać, ale faktycznie zajmowały się czymś innym. W końcu zrozumiałem, że trzeba coś zrobić samemu. W tamtych czasach było to możliwe tylko w ramach Kościoła." 1)
Jacek z jednej strony podzielił się tym, co sam posiadał i wysłał pierwsze paczki z darami do Kalkuty, z drugiej strony zaczął działalność informacyjną w kościołach, mając nadzieję, że inni uczynią to samo. Sądził, że na tym jego rola się skończy. Życie poszło jednak innym torem.
Początek działalności
W dziesiątą rocznicę powstania Ruchu Maitri Jacek pisał:
"Kiedy 10 lat temu wróciłem z Indii, miałem mgliste wyobrażenie o tym, jak można zorganizować pomoc, o którą prosiły siostry w Kalkucie. Początkowo chodziłem po różnych instytucjach, które - jak mi się wydawało - są od niesienia pomocy. PCK i UNICEF okazały się jednak nastawione na pomoc dla Polski, a nie odwrotnie. Próbowałem z Biurem Misyjnym w Warszawie, ale też nie wyszło. [...] Rozpocząłem więc działanie na własną rękę, wykorzystując znajomości na terenie Kościoła w Warszawie. Początkowo wyobrażałem to sobie czysto informacyjnie. Wygłaszałem prelekcje, tłumaczyłem, co należy wysyłać. Potem sam wysłałem trochę paczek i tłumaczyłem, jak należy wysyłać. Ale ludzie nie chcieli sami wysyłać. Zaczęli dary znosić do Kościołów [...] Musiałem szukać stałych pomieszczeń na ich przechowywanie. Okazało się szybko, że darów jest bardzo dużo. [...] Zacząłem o pomoc prosić znajomych, potem zacząłem prosić w prelekcjach o przyłączenie się nowych osób. Planowana przeze mnie okresowa akcja pomocy Warszawa - Kalkuta przeszła w nieplanowaną trwalszą formę." 2)
Nie bez znaczenia w początkach działalności było uprzednie przygotowanie Jacka do tej pracy. Przez 20 lat był ministrantem. Przez 7 lat w warszawskim kościele Sióstr Wizytek wygłaszał co niedziela komentarz do czytań z Pisma Świętego. Brał aktywny udział we wprowadzaniu posoborowych zmian w liturgii. Uczył religii młodzież szkół średnich. Miał też - co najważniejsze - przyjaciela i opiekuna duchowego w osobie ks. Bronisława Bozowskiego. Była to postać niezwykła, którą ks. kard. Józef Glemp nazwał publicznie jednym ze świętych ludzi Warszawy. To on właśnie zwracał uwagę Jacka na problemy Trzeciego Świata, jeszcze przed jego wyjazdem do Indii.
Pierwsza grupa i powstanie Ruchu
Jak już widzieliśmy, tylko konieczność zmusiła Jacka do szukania ludzi, aby sprostać niespodziewanemu napływowi rzeczy i pieniędzy, z którymi sam nie mógł sobie poradzić. Chodziło mu wyłącznie o jak najszybsze wysłanie tego, co zostało zebrane i zakończenie tego rodzaju działalności. Wciąż chciał namawiać innych, aby robili to samo, a samemu się wycofać, gdy tylko to będzie możliwe. Ale dalsze wydarzenia potwierdziły dotychczasowy kierunek rozwoju. Powstała pierwsza grupa. Kościół poprzez ks. biskupa Władysława Miziołka zatwierdził jej działalność. Znalazła też szerokie poparcie wśród duchowieństwa i rzesz wiernych.
"Nie myśleliśmy o żadnym Ruchu - wspomina Jacek. - Zorganizowałem pierwsze zebranie, na które przyszły 2 osoby - Piotr Obuch-Woszczatyński i Andrzej Sujka, który działa w tej chwili w ruchu obrony życia nienarodzonego. To można symbolicznie uważać za początek naszego Ruchu, ponieważ było nas trzech. Początkowo wcale nie chcieliśmy tego robić sami. Myśleliśmy, że będziemy działać tylko jako coś w rodzaju biura informacyjnego. Kiedy jednak napisaliśmy ulotki i rozesłaliśmy je po kościołach, ludzie uznali nas za "firmę", która zajmuje się pomocą. Zaczęli nam przysyłać pieniądze i rzeczy. Co było robić? Trzeba było się wziąć za pakowanie i wysyłanie - nie było innego wyjścia. Potem pojawili się nowi ludzie, bardziej oddani, niż my - Heniek i Danusia z Bytomia jako pierwsi, potem pojawił się Wojtek z Gdańska... Różnie to wyglądało w różnych miastach, ale okazało się, że początkowa formuła grupy młodzieżowej, studenckiej (bo na początku działaliśmy jako grupa studencka), nie wystarczała, ponieważ byli w niej nie tylko ludzie młodzi, studenci, ale i robotnicy, rolnicy, staruszki... w sumie ludzie, którzy potrafili kochać - i do dzisiaj jest w ten sposób." 3)
Skąd wzięli się ci nowi ludzie z różnych miast, o których wspomina Jacek? Otóż konieczność znalezienia stałego miejsca składowania i pakowania darów zaprowadziła Jacka do klasztoru oo. Paulinów przy ul. Długiej w Warszawie. Już niemal 300 lat organizują oni co roku pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Jacek, nakłoniony przez przeora klasztoru, o. Leona Chałupkę, wbrew swym chęciom i zamiarom wyruszył z prelekcjami na pielgrzymkę. Ta pierwsza akcja pielgrzymkowa stała się kolejnym nieplanowanym i niechcianym etapem rozwoju Ruchu. Dzięki niej informacje o nowym sposobie działania, jaki proponowała grupa Maitri, rozeszły się po całej Polsce. Spowodowało to napływ darów i pieniędzy a także powstanie nowych grup. Na jesieni 1977 r. zorganizowano pierwsze popielgrzymkowe spotkanie informacyjne, które zgromadziło ok. 300 osób. W ten sposób istnienie Ruchu Maitri stało się faktem, którego nikt wcześniej nie planował i nie przewidywał, zaś sam Ruch został "niechcianym dzieckiem" Jacka.
Na szczęście byli już ludzie, którzy przecierali pierwsze szlaki. Od nich było można się uczyć. Należał do nich ks. Czesław Białek, jezuita z Poznania, który organizował transporty darów do Afryki. Dla Afryki organizowała też pomoc prof. Teresa Rutkowska, pianistka z Warszawy. Dla dzieci hinduskich z niezwykłym oddaniem pracowała warszawska lekarka, p. Halina Koperska. Oni byli wzorem zaangażowania duchowego, wskazywali też rozwiązania praktyczne.
Jak to się stało?
Przy okazji pięciolecia istnienia Ruchu Jacek wspomina:
"Patrząc wstecz oceniam tę historię jako szereg dziwnych przypadków. Doprawdy trudno uzasadnić, dlaczego przyjęliśmy mówiącą o miłości nazwę, dlaczego wybraliśmy mówiące o godności człowieka idee i dynamiczną modlitwę franciszkańską. Robiliśmy wszystko spontanicznie, nie towarzyszyły temu burzliwe dyskusje. Mieliśmy przecież tak mało doświadczenia, większość z nas zdobywała szlify jakiejkolwiek pracy społecznej właśnie tutaj. Wygląda na to, że mieliśmy to wszystko jakby wcześniej zapisane w sobie" 1).
Po następnych pięciu latach Jacek pisze: "Mając za sobą perspektywę 10 lat od naszego powstania [...] pytam z pewnym niedowierzaniem - czyżby rzeczywiście Ruch Maitri miał być dziełem Bożym? [...] Patrząc wstecz mogę stwierdzić, że do kolejnych kroków byłem przymuszony nowymi sytuacjami, które niby logicznie następowały po sobie, ale których nie tylko nie planowałem, ale nawet się nie spodziewałem. Potem przyszła pora na kontakty z władzą kościelną, na porządkowanie sposobu pracy. Powstawały nowe grupy, jedne przetrwały, inne upadały. Powstał Ruch. Zaistniała konieczność ustalenia kontaktów, naszego zachowania się w Kościele jako całości, określenia naszych celów. W tym okresie wzrastania strukturalnego i liczebnego koniecznością stało się sprecyzowanie zasad ideowych, przyjęcie patrona, wspólnych modlitw i schematu koordynacji. Jedne z tych rzeczy zrodziły się z pytań stawianych nam w trakcie spotkań - słuchacze interesowali się, kim jesteśmy, co w jakiś sposób zdopingowało nas do samookreślenia się. Pewne nowe problemy wnosili też nowi uczestnicy Ruchu. Wszystkie były świadomie przyjmowane. Te ideowe były dobierane tak, aby włączały elementy tradycji, a także i najnowszych zaleceń Kościoła. Organizacyjne były dobierane tak, by dopasować nasz Ruch do struktury Kościoła oraz utrudnić ewentualne nadużycia. Po kilku latach zaczęła narastać potrzeba zorganizowania formacji wewnętrznej w ramach Ruchu. Wzrastała liczba rekolekcji, podejmowane były próby kształcenia prelegentów. Po rozwoju i pewnym ukształtowaniu się struktury Ruchu przyszła pora na rozwój wspólnego życia religijnego. Na przeszkodzie szerszej pracy formacyjnej stoi ciągle brak dostatecznej liczby zaangażowanych duszpasterzy, oraz duża rozpiętość w poziomie wykształcenia religijnego uczestników Ruchu i w stopniu ich zaangażowania. [...] Minione 10 lat [...] było okresem ciągłego rozwoju Ruchu pod wieloma względami. Obserwowałem ten rozwój ze zdziwieniem. W trudnych chwilach, których przecież nie brakowało, przywykliśmy mówić: "Jeżeli Bóg zechce, żeby to przetrwało, to przetrwa". I trwało. [...] Być może Ruch Maitri jest jednak dziełem Bożym? Jeżeli tak, to starajmy się w nim niczego nie zepsuć. Przypominam, że tymi słowami Matka Teresa kończyła wszystkie przemówienia do nas: "Módlcie się, abym nie zepsuła dzieła Bożego"2).
Nasz charyzmat
W połowie lat osiemdziesiątych rozpoczęły się nasze kontakty z ks. dr Romanem Foryckim, pallotynem, specjalistą w dziedzinie duchowości świeckich. Ks. bp Edward Samsel przedstawił go na Konferencji Episkopatu biskupom, którzy zaaprobowali go jako Duszpasterza Krajowego Ruchu Maitri. Nie mogliśmy otrzymać lepszego prezentu.
W ciągu kilku lat współpracy ks. Roman pomógł nam w rozpoznaniu i sformułowaniu tego, co stanowiło główną oś naszych działań - naszego charyzmatu, czyli daru Ducha Świętego dla Kościoła poprzez wspólnotę naszego Ruchu. To, co było dotąd spontanicznym odruchem otwartego serca, zostało ujawnione i nazwane - Duch Święty napełnił nas pragnieniem miłości.
Zgodnie ze statutem Ruchu naszym charyzmatem jest bowiem "czynna miłość do ludzi najbiedniejszych z biednych na całym świecie. Ten dar łaski uzdalnia członków wspólnoty Ruchu Maitri do:
dostrzegania konkretnych przejawów nędzy najbiedniejszych z biednych oraz podziałów rodziny ludzkiej;
odczytywania w tych znakach czasu Bożego wezwania, które dotyczy nas osobiście;
przyjęcia tego wezwania i odpowiadania na nie w duchu wiary."
Przeczuwaliśmy intuicyjnie, że uczestniczymy w czymś, co nas przekracza, co jest dziełem Bożym. Teraz zostało nam to pokazane palcem. Można powiedzieć, że rozpoczął się nowy etap - uświadomionej odpowiedzialności za dzieło, któremu mamy służyć, oraz za wspólnotę, która to dzieło tworzy. Teraz już w pełni świadomie staliśmy się narzędziami w ręku Boga.
Od powstania Ruchu minęło ponad 20 lat. Przez Ruch przewinęło się tysiące osób. Tylko nieliczne z nich są w Ruchu od kilkunastu czy nawet dwudziestu lat i pamiętają jego początki. Ale w zbiorowej pamięci Ruchu te wydarzenia powinny pozostać stale żywe jako historia działania Ducha Bożego w dziejach naszej wspólnoty i w nas samych. To jest nasze dziedzictwo, za które możemy być Bogu wdzięczni i z którego możemy być dumni - właśnie nas Bóg zechciał użyć, abyśmy poprzez służbę naszym braciom na całym świecie, którzy żyją i umierają w ubóstwie i głodzie, stali się narzędziami Jego pokoju, miłości, wybaczenia, jedności, nadziei, radości, byśmy w ten sposób ukazywali światło Jego obecności wszędzie, dokąd idziemy.
Dokąd idziemy?
To dziedzictwo nakłada na nas pewne zobowiązania. Przede wszystkim winniśmy zadbać o to, by przekazać je nienaruszone następnym pokoleniom maitrowców. Im ktoś z nas jest w Ruchu dłużej, tym większa odpowiedzialność na nim spoczywa. To dziedzictwo winniśmy też rozwijać i ubogacać o własne dokonania, pamiętając, że nie jest ono tylko naszą własnością, ale bogactwem całego Kościoła, bo "różne są dary łaski, lecz ten sam Duch; różne też są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan; różne są wreszcie działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich. [...] Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno Ciało" (1Kor 12,4-6.13). Tym darem mamy też służyć całej rodzinie ludzkiej - a to jest wielkie zobowiązanie.
Na zakończenie odddajmy głos Jackowi: "Ruch przechodził różne koleje losu - od wzlotów przez upadki do ponownych wzlotów, spotykał się z niezrozumieniem i z wielkim zrozumieniem... A jeśli trwa do dzisiaj, jest to dla mnie znak, że Pan Bóg chce, aby Ruch działał. To jest moje świadectwo." 3)
opracował Wojciech Zięba
|