Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 9 (38), grudzień 1999

KIM JEST RWANDYJCZYK

      O. Robert Guillaume to francuski misjonarz ze zgromadzenia Ojców Białych. Do Rwandy przybył 3.09.1938 roku, w trzy miesiące po święceniach kapłańskich. W chwili opublikowania wywiadu (Z Kraju Tysiąca Wzgórz nr 4, grudzień 1988), który przeprowadził ks. Zdzisław Żywica MIC, pracował w parafii Runaba na północy kraju jako jeden z najstarszych misjonarzy Rwandy. Mówi o trudnej dla nas do zrozumienia mentalności Rwandyjczyków

      Ks. Zdzisław Żywica: W tym roku obchodził Ksiądz 50-lecie pracy w Rwandzie. Zna Ksiądz bardzo dobrze ten kraj i ludzi. Proszę, by opowiedział ksiądz polskiemu czytelnikowi, kim jest Rwandyjczyk, jakie są cechy jego charakteru.
      O. Robert Guillaume: Zacząłem pracę duszpasterską w 1938 roku w okresie feudalizmu, za czasów mwami (króla), za czasów panowania Tutsi. Hutu byli wówczas warstwą poddanych (bagaraga). Ta sytuacja sprawiła, że ich mentalność charakteryzowała się duchem całkowitej zależności i poddaństwa. To jest jedna z podstawowych cech współczesnego mieszkańca Rwandy.
      Król, szef, władza zajmują się tym, co dotyczy ich życia. Mają prawo czynić, co zechcą i wszystkiego żądać. Obowiązkiem poddanych jest być posłusznym władzy i ją respektować bez zastrzeżeń.
      Z tego ducha poddaństwa rodzą się dwie następne cechy: brak inicjatywy i brak szczerości. Rwandyjczyk nieustannie usiłuje zgadnąć i zrobić to, czego życzy sobie jego szef. Prawda obiektywna nie istnieje. Jest ona zawsze względna. Jej wyrazicielem są abategetsi (rządzący). Słowo jest w służbie osobistego interesu.

      Z.Ż.: Czy to dotyczy także Rwandyjczyków z plemienia Tutsi?
      R.G.: Oczywiście. Także Tutsi za czasów panowania króla pozostawali między sobą w różnych stopniach zależności. Cały naród był w służbie króla. Szefowie regionów to bagaragu (słudzy króla). Oni wszyscy z całą czeredą szefów klanów prześcigali się w wysługiwaniu królowi. Tutaj także słowo służyło nie prawdzie, ale temu, by wkupić się w łaski króla, by oczernić drugiego po to, by zająć jego miejsce.
      Tak więc panujący Tutsi i poddani im Hutu byli w podobnej sytuacji. Jedni i drudzy, choć w różny sposób, pozostawali sługami. Wytworzyło to w nich ową mentalność absolutnej zależności i poddaństwa wobec władzy, brak inicjatywy i postawę nieszczerości. Są to cechy charakterystyczne mieszkańców tego kraju także i dziś.

      Z.Ż.: Bez wątpienia Rwandyjczyk jest nosicielem wielu różnych wartości. Które z nich podziwia ksiądz najbardziej?
      R.G.: Dla mnie jest to niewątpliwie ogromny respekt, jaki żywią dla rodziny. Urugo rwubaka babili (rodzinę, dom, buduje się we dwoje) - mówi ich przysłowie. Mężczyzna kieruje tylko niektórymi zakresami życia rodziny, inne pozostaję w absolutnej gestii kobiety. Na przykład w rodzinie tradycyjnej mężczyzna nie ma nic do powiedzenia na temat tego, co dotyczy organizacji życia w urugo (obejściu). To jest domena kobiety, na ogół respektowana przez męża bez zastrzeżeń.

      Z.Ż.: Jakie miejsce zajmują dzieci w rodzinie rwandyjskiej?
      R.G.: Ukwibyara gatera ababyeyi ineza (rodzenie jest radością rodziców) - mówi ich przysłowie. Rwandyjczyk lubi dzieci i chce je mieć! Król był na serio traktowanym władcą, gdy zrodził potomka i tron miał zapewnionego następcę. Mężczyzna stawał się mężczyzną a kobieta kobietą, gdy zrodzili potomstwo. Rwanda nie zna instytucji &qout;starych panien&qout;, kobiet, które nie są żonami i matkami.
      My, biali, stawiamy sobie czasem pytanie, czy oni naprawdę kochają swoje dzieci? Widzi się często ojca, który znajduje zawsze pieniądze na piwo z bananów czy sorga, a jego dzieci nie mają co jeść i w co się ubrać. Tutaj trzeba nam sprecyzować: ojciec i matka są bardziej przywiązani do potomstwa w ogólności, niż do konkretnego dziecka. Jeśli jedno z dzieci umrze (fatalizm: tak musiało się stać), będzie zastąpione drugim, żona urodzi następne. Dzieci są tutaj liczne i chyba dlatego miłość jest mniej personalna niż u nas. Matka nie ma tutaj czasu na &qout;cackanie się&qout; z dziećmi.

      Z.Ż.: Jakie są jeszcze inne - obok rodziny i dziecka - wartości kultywowane przez mieszkańców Rwandy?
      R.G.: Myślę, że należy do nich respekt, którym otaczają ludzi starych. Szukają u nich pociechy i rady, bo: irya mukuru riratinda, ntirihera (słowa starca potrzebują czasu, ale zawsze się realizują).
      Do tych wartości należy też szacunek do ludzi kalekich. Kalectwo króla czy szefa wcale nie pomniejszało jego autorytetu w oczach poddanych. Rwandyjczyk nie naśmiewa się z człowieka kalekiego.

      Z.Ż.: Odnoszę wrażenie, że mentalność rwandyjską cechuje teraz materializm. Zasadniczym celem w życiu jest dorabianie się, bogacenie. Jest to chyba wpływ cywilizacji i mentalności nas białych?
      R.G.: Niezupełnie tak jest! Przed pięćdziesięciu laty było podobnie. Dziś przedmiotem pożądania jest pieniądz, kiedyś była nim krowa. Zmienił się tylko obiekt poszukiwań. Serce Rwandyjczyka pozostało takie samo.
      Kiedyś zabiegano o łaski króla, szefa, bo w nagrodę otrzymywało się krowy. Dziś zabiega się o łaski abategetsi (rządzących), by dostać dobrze płatne stanowisko.
      Rwandyjczycy są na ogół świadomi swego przywiązania do pieniądza. Kiedy statua Matki Bożej opuszczała jedną z naszych fili, stary katechista modlił się wtedy w imieniu chrześcijan i prosił Maryję, by ich ustrzegła od trzech ibigirwamana (idoli): kultu Nyabingi, żądzy pieniądza i pijaństwa.
      Ukuto dziś nowe powiedzenie: havuga inoti (tylko pieniądz ma coś &qout;do powiedzenia&qout;). Tak jest u nas w Europie.
      Nie zapominajmy, że jednym z powodów szybkiego postępu alfabetyzacji jest poszukiwanie pieniędzy. Wykształcony równa się bogaty, bogaty oznacza szczęśliwy.
      Nta kuruta inka (nic nie zastąpi krowy) - mówiono. Havuga inoti lub hakora imali (tylko pieniądz przemawia, pieniądz zrobi wszystko) - powtarza się dzisiaj.

      Z.Ż.: Nie mielibyśmy kompletnego portretu Rwandyjczyka, gdybyśmy nie powiedzieli o jego skrytości, zamknięciu w sobie.


Grafika rwandyjska.
      R.G.: Poddańcza zależność od króla, od szefa, od władzy sprawiła, że podstawową dewizą Rwandyjczyka jest: kwirwanaho, radzić sobie, umieć wyjść z sytuacji, wymigać się, dobrze wypaść w oczach szefa, pracodawcy. Trzeba więc być skrytym, myśleć swoje, a robić to, co szef nakazuje.
      Widać to wyraźnie tutaj na północy kraju, pośród naszych chrześcijan: są skryci, nieufni względem siebie. Przykładem może być nasz kucharz: pracuje u nas 24 lata. Nie powie złego słowa na czyjś temat. To wcale nie z miłości, ale ze strachu, bo to, co powie, może dojść do uszu zainteresowanego, a ten zemści się na nim lub jego rodzinie. Stąd zasada: bądź nieufny i ostrożny względem każdego, a osiągniesz swoje. W tym kręgu nieufności pozostajemy również my, biali misjonarze. Nawet po pięćdziesięciu latach...

      Z.Ż.: Ta nieufność w stosunku do nas jest pewnie jeszcze większa niż do swoich?
      R.G.: I tak, i nie. My jesteśmy tu przechodniami, tymczasowo. Oni zaś, ich sąsiedzi, klan, są w jakimś sensie wieczni, prędzej więc czy później zemszczą się. O ile więc można sobie czasem pozwolić na powiedzenie tego, co się myśli, białemu, o tyle jest to niemożliwe względem swoich.

      Z.Ż.: Przy całej swej nieufności Rwandyjczyk jest przecież człowiekiem miłym, grzecznym, opanowanym w każdej sytuacji...
      R.G.: Tak rzeczywiście jest. Grzeczność i kultura to cechy typowo rwandyjskie. Musimy jednak wiedzieć, że owa kultura i przesadna często grzeczność jest maską, która szczelnie pokrywa wnętrze.
      Dla nas grzeczność jest córką miłości, jej owocem i wyraża szacunek, jaki nosimy dla bliźniego. U nich jest inaczej. Uprzejmość, uburyarya, znaczy okazać, wydać się uprzejmym. To zaś nie jest to samo, co być uprzejmym. Chodzi o to, by w tym, co okażę na zewnątrz, nie było nic, co mogłoby mieć dla mnie złe konsekwencje. Prawda nie ma tu znaczenia. Ważne jest wrażenie, jakie wywołam na moim rozmówcy.
      Można więc nosić w sobie niechęć, urazę, czy nienawiść co kogoś, a przy tym być całymi latami zadziwiająco uprzejmym dla tej osoby. Utarabona uburyo bwo guhora, asangira n uwishe se (kto nie znalazł jeszcze możliwości zemsty, je razem z mordercą swego ojca) - mówi przysłowie. Nie jest to wcale czas stracony! Rwandyjczyk szuka wtedy dogodnej okazji, by &qout;odpłacić się&qout;. Naturalnie musi to być okazja, która nie przyniesie mu żadnych przykrych następstw i nie rzuci na niego najmniejszych podejrzeń.
      Dotykamy tutaj guhora, prawa zemsty. Odpłacić się &qout;ząb za ząb&qout; jest tu obowiązkiem. To jest jakiś wyraz solidarności ze swoim muryango (rodziną). Najczęstszym sposobem zemsty jest otrucie. Tego boi się panicznie każdy mieszkaniec kraju. Rolę truciciela pełni na ogół czarownik. Dlatego budzi respekt i strach, należy więc utrzymywać z nim dobre stosunki.

      Z.Ż.: Czy ewangelizacja zmieniła coś w tym zakresie?
      R.G.: Niewiele, niewiele... Na przestrzeni moich pięćdziesięciu lat pracy nie widzę wielkich zmian. Guhora jest nadal ich świętym obowiązkiem... Także chrześcijan, powiedzmy raczej - ochrzczonych.
      Chrześcijaństwo nie jest ich; iby abazungu (pochodzi od białych) - mówią. Obserwuję, jak młodzi, często automatycznie i bezmyślnie, przejmują pogańskie zwyczaje środowiska. Czynią to ze strachu.
      Ewangelizacja podbiła tylko jednostki, masy pozostały nietknięte. Oto konkret: my, Ojcowie Biali, pracujemy w parafii Runaba od trzydziestu lat. Przejrzałem listę 900 dorosłych osób, ochrzczonych w 1966 roku. Ci chrześcijanie mają już swoje rodziny i dorosłe dzieci. Proszę sobie wyobrazić, że 95% tych dzieci nie przyjęło jeszcze I Komunii, co świadczy, że rodziny te powróciły prawdopodobnie do praktyk pogańskich. Jesteśmy tutaj świadkami chrześcijaństwa socjologicznego.

      Z.Ż.: Co ksiądz mógłby powiedzieć o ich stosunku do pracy? Jaki sens i jaką wartość ma praca dla Rwandyjczyka?
      R.G.: Rwandyjczyk pracuje na tyle, na ile jest do tego zobowiązany, przymuszony, musi przecież z czegoś żyć. Nie sądzę, by widział w pracy jakiś głębszy sens, np. swój rozwój lub możliwość tworzenia czegoś dla innych. To się zdarza, ale bardzo, bardzo rzadko.
      Typowe jest to, co i u nas w Europie: ci, którzy pracują na stanowiskach państwowych i mają stałą pensję, nie czynią żadnego wysiłku, by wykonać dobrze swoją pracę. Inaczej jest z tymi, których pilnuje się przy pracy i z tymi, którzy prowadzą inicjatywę prywatną, tych stać na wysiłek i inwencję.
      Gdy czasem mówię chrześcijanom o pracy, o Jezusie, który nadał jej sens i godność, gdy przez piętnaście lat heblował deski w Nazarecie, uśmiechają się i powątpiewają: Jezus Syn Boży - Cieśla? To nie mieści się w ich głowach. Albo jedno, albo drugie. Albo Syn Boży, albo cieśla!
      Odpowiedzialność zawodowa, sumienność... gdzie je znaleźć? Kugurirwa (przekupstwo) jest na porządku dziennym.
      Jest naturalnie trochę ludzi, którzy rozumieją, co to jest praca. Mam tu na myśli niektórych katechistów. Oni rozumieją, że katechizacja to ich powołanie, obowiązek, ich kapłaństwo. Takich ludzi jest jeszcze niewielu.

      Z.Ż.: Jeśli taki jest stosunek do pracy w tym kraju, to czym należy tłumaczyć jego niezwykle szybki materialny rozwój? [Dotyczy to oczywiście okresu przed wojną - dziś obserwuje się ogromny regres.]
      R.G.: Dzieje się to dzięki kapitałom niemieckim, belgijskim, amerykańskim, japońskim, które nieustannie napływają do Rwandy.

      Z.Ż.: Bez wątpienia mieszkańcy tej ziemi różnią się od nas, białych. Nie ułatwia to chyba stosunków przyjaźni z nimi?
      R.G.: Mówi się u nas we Francji, że przyjaźń jest możliwa między tymi, którzy są sobie równi na płaszczyźnie społecznej, lub też między tymi, którzy mają jakieś wspólne zainteresowania. Przeszkodą w nawiązywaniu przyjaźni z Rwandyjczykiem jest jego interesowność względem tego, którego nazywa przyjacielem. Dopóki zaś każdy z nas nie wyzbędzie się tego, przyjaźń pozostaje pod znakiem zapytania.
      Miałem jednego przyjaciela, rwandyjskiego księdza z plemienia Tutsi. Pracowaliśmy razem w Kabgayi w latach 1938/40. Jego rodzina (mieszkałem z nimi, gdzy w pobliżu budowałem kaplicę), przyjęła mnie do siebie. Żyliśmy z tą rodziną w przyjaźni absolutnie bezinteresownej. Ich syn, ksiądz, był dla mnie jak rodzony brat.
      Miałem jeszcze paru innych przyjaciół, na ogół z rodzin Tutsi... Hutu nie są wystarczająco wolni, bezinteresowni, a przyjaźń jest darmowa, bez owej materialnej nadziei... My, biali księża, musimy się zgodzić na samotność...
      Bakunda amata, ntibakunda abakamyi (lubi się mleko, a nie tego, który doi krowę). Bakunda amazi, ntibakunda abavomyi (ceni się wodę, a nie tego, który ją czerpał) - mówi tradycja. To, co przede wszystkim się liczy, to &qout;mleko i woda&qout;, które przyniosę, nie zaś ja sam! W tym duchu pojmują przyjaźń nasi współbracia, rwandyjscy księża. Tak też ją widzą i ją przeżywają Rwandyjczycy wobec nas białych i wobec siebie nawzajem.

      Z.Ż.: Ogólnie znana jest nienawiść, jaka panuje pomiędzy Hutu i Tutsi. Czy istnieje jakaś nadzieja na rozwiązanie tego odwiecznego problemu?
      R.G.: To nie jest wcale problem odwieczny! Gdy przybyłem odo Rwandy przed pięćdziesięciu laty, ta nienawiść nie istniała. Hutu byli poddanymi Tutsi. Taki był porządek społeczny. Gdy ktoś mówi mi, że Hutu byli niewolnikami, radzę mu, żeby nie opowiadał takich rzeczy. To wcale nie było niewolnictwa. Tak jak dziś mamy złych i dobrych ministrów, tak i wtedy byli źli i dobrzy szefowie. Wielu z nich było prawdziwymi patriarchami. Szło się do nich jak do ojca, by przedstawić im swoje bolączki...
      W czasie rewolucji w 1959 roku w regionie Ruhengeri zabito tylko jednego Tutsi. To o czymś świadczy! Jeśli nie o sympatii, to przynajmniej o szacunku, jakim cieszyli się u Hutu. Było błędem Tutsi, że nie chcieli w żaden sposób zrezygnować ze starej formy rządzenia, nie chcieli, a może nie umieli, pogodzić dochodzącej do głosu demokracji z monarchią. Dlatego stracili wszystko. Zyskali nienawiść. Ten problem jest do rozwiązania, ale na to potrzeba czasu. Ta droga będzie długa... serce ludzkie przekształca się powoli, musicie ewangelizować!

      Z.Ż.: Jest jeszcze tyle pracy, a wy Ojcowie Biali, pierwsi misjonarze tego kraju wycofujecie się z Rwandy i idziecie gdzie indziej. My Polacy na odwrót, przyjeżdżamy tutaj... Czy jest sens?
      R.G.: My spełniliśmy swoje zadanie: zaoraliśmy pole, obsialiśmy je, położyliśmy fundamenty pod ten Kościół. Teraz wy, razem z księżmi rwandyjskimi, będziecie kontynuować. Ci nie są jeszcze liczni, zresztą sami potrzebują pomocy. Jest jeszcze sporo rzeczy, których nie mogą w Kościele strawić, choćby celibat.

      Z.Ż.: Niemożliwe byłoby, jak sądzę, pracować w Rwandzie pięćdziesiąt lat bez umiłowania tego kraju i tych ludzi. Jest chyba ksiądz szczęśliwy?
      R.G.: Mam 75 lat i jestem już na końcu drogi. Moje plany życiowe, moje powołanie, są już zrealizowane, spełnione. Teraz dany mi jest czas ich pogodnej kontemplacji.
      Jak woda wypływająca z bagien jest na początku mętna i dopiero z czasem klaruje się i staje się czysta, tak i moje życie. Zapomniałem dni trudne i złe, pozostały te jasne, jak woda kryształowe i są mi one teraz zapowiedzią innych dni, jeszcze jaśniejszych. Czekam na nie!


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Strona główna]      [Napisz do nas]