MÓWIĄ MISJONARKI Z BURUNDI
W czerwcu w czasie swego urlopu odwiedziły gdański ośrodek Ruchu Maitri dwie misjonarki z Burundi: siostra Elwira i siostra Ezechiela ze zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego. Prosiły nas o pomoc dla dzieci, którymi się opiekują. Przekazały nam też wiele ciekawych informacji. Będziemy je publikować w odcinkach.
Praca sióstr
S. Elwira: Burundi graniczy z Rwandą i sytuacja jest tam podobna. U nas wojna trwa już siódmy rok. Pracujemy wśród najbiedniejszych w buszu afrykańskim. Mamy ośrodek zdrowia, centrum zdrowia dziecka, szpital i porodówkę. Staramy się też pomagać w parafii. Jedna siostra zajmuje się biednymi i raz w tygodniu rozdaje żywność. Jest zawsze do dyspozycji potrzebujących pomocy z powodu różnych tragicznych wypadków.
S. Ezechiela: Pomagamy też w ubraniu, leczeniu... Siostry leczą za darmo. Ja prowadzę samochód - wożę chorych, jeżdżę po lekarstwa. Oprócz tego prowadzę gospodarstwo. W domu, jak to w domu, wszystkim się trzeba zająć: gotowaniem, uprawą pola, biednymi... My przecież nie zjemy całego zbioru fasoli, reszta jest dla biednych. Niedawno był taki okres, że po stu dwudziestu biedaków mi przychodziło (teraz już trochę mniej). Aby im dać choćby po misce, trzeba parę worków fasoli. A są różni biedni. Są i osoby kalekie. Choć ktoś jest młody, mógłby jeszcze pracować, ale jak ręki nie ma, albo jest sparaliżowany... Z naszej pomocy nie wyżyje, ale to zawsze coś. Jeśli doda do swego zielska czy liści z fasoli czegoś bardziej treściwego, co od nas dostanie, to zawsze łatwiej mu przeżyć. Wśród biednych są też dzieci, sieroty i półsieroty. Pomagamy różnym ludziom.
Jeżdżąc za lekarstwami zdrowie i życie można stracić, bo nigdzie ich nie ma, nawet w stolicy. Jak wszędzie, są tu prywatne apteki, ale to nie dla nas, bo są zbyt drogie. Poza tym leki są pakowane tak jak u nas, np. po sześć tabletek. Nie jesteśmy w stanie tego kupić i rozdać za darmo. Kupujemy więc leki, które Caritas sprowadza z Belgii i innych krajów w opakowaniach zbiorczych po tysiąc. Ale tego też nie ma. Z początku mówili, że na granicy przetrzymują. Cały rok leki nie przychodziły, a niektórych trzeba dzień w dzień prawie całe pudełko.
Przed kilku laty na Burundi nałożono międzynarodowe embargo z powodu łamania praw człowieka. Teoretycznie mówi się, że nie ma embarga na lekarstwa, ale jednak nie dochodziły. Nie było nigdzie, chodziło się wszędzie, do wszystkich instytucji się pisało. Kiedyś odwiedziłam trzech dyrektorów na raz, zahaczyłam prawie o ministra zdrowia. Nie ma lekarstw, a jak już są, to nie chcą dwóch czy trzech pudełek sprzedać, tylko jedno. Tak że na to trzeba zdrowia, siły, pieniędzy, czasu... Na szczęście czas jeszcze jest, bo jego już się nie kupi zupełnie. Ale trzeba być na określoną godzinę. Stolicę też trzeba opuścić w określonych godzinach, bo jak nie, to zatrzymają. Trzeba jechać okrężną drogą i nie wiadomo ile godzin nadłożyć, a jak nie, to wracać do stolicy. Też nie wiadomo, czy da się wrócić, czy nie cofną przy następnej barierze. Nieraz strach jechać, jak się widzi te samochody postrzelane i słyszy się w radiu, gdzie kogo zabili. A jest jedna jedyna droga asfaltowa. Jak przyjechałam, to wydawało mi się, że do stolicy trafię raz dwa, bo innej drogi asfaltowej nie ma.
Jak się pomyśli, że prąd dopiero niedawno podłączyli, że w piecu się pali drewnem, że żelazka są na węgiel drzewny, to tej pracy w domu jest sporo. Ostatnio budowałyśmy jadalnię dla chorych i pralnię dla szpitala, to też się tym zajmowałam. 40 kobiet leży na dziewięciu łóżkach, bo nie można inaczej. Ale jeśli jest możliwość, to czemu nie wybudować czegoś większego, żeby każda kobieta miała swoje łóżko? U nas bardzo dużo kobiet by weszło. Jedna przy drugiej, po dwie na łóżku, bo nie ma miejsca.
W obozie uchodźców
S. Ezechiela: Po przyjeździe do Burundi przyjęłam rzeczywistość taką, jaka była, choć obóz uchodźców był tak blisko, że widziałam tych ludzi... No cóż, nie można było nic zmienić. Przyjechałam pod koniec lipca, był deszcz, akurat zaczęła się pora deszczowa. Przez ten deszcz było smutno, zimno, wszędzie woda i błoto... Zawsze się dziwiłam, że w ich domach (a raczej szałasach) było gorzej, niż w chlewikach, a oni z tych domków wychodzili czysto ubrani. Dla mnie stanowiło tajemnicę, jak można z takiego domu wyjść w białej koszuli. Ale przecież ludzie byli tam różni, inteligenci, nauczyciele, dyrektorzy szkoły, z sądu... Wszyscy mieszkali w takich domkach. Skonstruowane były z kilku wielkich gałęzi zgiętych w pałąk, pokrytych bambusem i liśćmi bananowca, z wierzchu trochę oblepione błotem, żeby było cieplej i żeby przez szpary ludzie nie podglądali. Przed domem jest ognisko. W środku jest przepierzenie, jakby ścianka. Przednia część jest do użytku w dzień, a tylna na noc. W środku żyje cała rodzina licząca kilkanaście osób na powierzchni 3 x 4 metry.
Dom mieszkalny
S. Ezechiela: Powierzchnia zwyczajnego domu w Burundi jest mała, ale zawsze podziwiam, że mają pokoiki. Rodzice są w swoim pokoiku, który może mieć 2 x 2 metry, tyle, żeby się położyć. Nie śpią wszyscy razem w jednym łóżku. Rodzice i dzieci osobno. Zawsze jest też pomieszczenie dla gości, taki malutki "salon". Siedzi się na macie albo stoi jedno krzesło - to nie ma znaczenia. Gdy wchodzimy do nich, zawsze nas przyjmują w tym pierwszym pokoiku. Wchodziłam nie raz w czasie spacerów z ciekawości, czy żeby zrobić im przyjemność. Kiedyś byłam u naszej pracownicy. Ma jedno pomieszczenie. Choć jest tam pusto, czeka ono na gości. Swoje obejścia zawsze ogradzają. Mają ogrodzenia z gałęzi i liści, żeby nic nie było widać. Chłopak, gdy się żeni, buduje zawsze oddzielny dom w okolicy domu rodziców. Intymność rodziny jest zawsze zachowana.
Małżeństwo
S. Ezechiela: Ojciec, który wydał córkę za mąż, może ją odwiedzić dopiero w kilka miesięcy po ślubie. Mieliśmy pracownicę, która wyszła za mąż w innej prowincji. Kiedy urodziła dziecko, jej ojciec wziął wolne, bo musi córkę odwiedzić. Na ślubie nie był, bo na ślub córki się nie jeździ - taki jest pierwotny zwyczaj. Jak ktoś jest wykształcony i mieszka w tej samej wsi, to idzie normalnie do kościoła i jest przyjęcie. Ale mimo wszystko zachowany jest zwyczaj, że rodzice odwiedzają córkę dopiero po pierwszym dziecku.
Jeśli chodzi o chłopca, jest inaczej. Syn żeni się na miejscu, nawet teściowa dziewczyny przyrządza jedzenie, ale młodzi nie chcą mówić o swoich zwyczajach i życiu prywatnym. Na przykład pytałam się naszego pracownika, z kim się żeni i jak ona wygląda. Odwrócił się i nie chciał mówić. Widziałam ich na ulicy razem, pytałam się, czy to ona, mówił, że nie. Dopóki się nie ożenią, nie chcą pokazać narzeczonej.
Susza, grad i głód
S. Ezechiela: W tym roku jest ciężko z pożywieniem. Na ryneczku sprzedają liście z fasoli. Te liście zazwyczaj je się u nich jako warzywo, na sałatę czy jak szpinak, ale nigdy jeszcze się nie sprzedawało. Każda rodzina zużywała to na własne potrzeby. Jeśli idzie się to sprzedać czy wymienić na coś innego, to znak, że już jest głód.
S. Elwira: Ostatnio słyszałam przez radio, że jakieś 60-100 kilometrów od nas, w drugiej prowincji, od trzech lat nie ma ani kropli deszczu. Złapali tam jakiegoś człowieka, jak sobie smażył do zjedzenia szczura. Mieli go poddać sądowi. A on mówił, że co miał zrobić, kiedy nie ma co jeść. Tam był teren, gdzie hodowano fasolę. W całej Burundi zawsze był bardzo dobry zbiór, a teraz od trzech lat w tej prowincji nie pada deszcz i nawet nie ma takich liści, które by można ugotować. W jednym państwie tak różne warunki panują obok siebie.
S. Ezechiela: Ludzie po prostu uciekają stamtąd z głodu, gdzie się da. Jadą gdzieś do rodzin czy gdzie indziej. W tym roku była wielka susza, potem spadł grad, takimi pasami przeszedł i wszystko zniszczył.
Mają zawsze czas...
S. Ezechiela: Tubylcy mają zwyczaje, które trudno nam zgłębić, zwłaszcza jak się dobrze nie zna języka. Ale nam uchodzi wszystko, nie dziwią się niczemu z naszej strony. Mówią: "Białe, to skąd mają wiedzieć, jak się zachować?"
Ludzie bardzo się cieszą, gdy się ich odwiedza w domu. Jak się gdzieś idzie, na przykład na spacer w niedzielę, to się za daleko nie ujdzie, bo zaraz ktoś chce, żeby do niego wejść, porozmawiać, przywitać się. To jest dla nich bardzo ważne, żeby się przywitać, spotkać się, porozmawiać... Można się spóźnić, ale jak można zobaczyć kogoś i się nie przywitać? Nam się dziwią, że zawsze gdzieś się spieszymy. Jak nawet komuś leci krew, siostra chce zszyć, woła: "Szybko! kompres!", to oni mówią: "Przecież jest czas...". Ile razy mówię: "Pospiesz się, przecież widzisz, że siostra biegnie", to słyszę: "A po co? Przecież zdąży". I tak ze wszystkim. Tylko u nas jest zegarek i czas. Ale z drugiej strony u nich więzy rodzinne i przyjacielskie są chyba silniejsze.
Dla nas jest bardzo dziwne, gdy widzimy w stolicy autobus, który się zatrzymuje, bo pasażer rozmawia przez okno z kimś na chodniku, a reszta pasażerów czeka. Chyba nie mają nic przeciw temu, oni pewnie by tak samo robili. To jest naprawdę dziwne, ala widuje się to. Trzeba się przywitać, a jak się zobaczy kogoś znajomego, to już koniecznie. Ja już teraz wszędzie, gdzie chodzę, witam się. Nie trzeba wiele: "Dzień dobry, jak leci, co robisz? Jak leci? Dawno cię nie widziałam". Tak trzeba i już, bo jak się tego nie zrobi, to zaraz się słyszy: "To siostra mnie widziała i się nie przywitała? Coś się stało?" Takie są ich zwyczaje.
|