MAJĄ DOBRE SERCA
O swych spotkaniach z ludźmi mówią misjonarki z Burundi: S. Ezechiela i S. Elwira ze zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego.
S. Ezechiela: Byłam kiedyś w stolicy i stałam czekając na otwarcie sklepu. Podeszła do mnie grupa dzieci i mówią: Mama, daj dziesięć franków na chleb (tam siostry nazywają mama). Ja odpowiadam: A czemu ty mi nie dasz? Daj mi też dziesięć franków. Was jest tylu, a ja też nie mam. - Mama, ale ja jestem głodny. - Ja też jestem głodna. Widzisz, jest pora obiadowa, a ja muszę tu siedzieć. No, daj mi dziesięć franków. Dzieci między sobą porozmawiały i mówą:
Mama daj, naprawdę. A ja: Ale naprawdę daj mi ty. Dzieci pozbierały między sobą pieniądze i mi dały. Razem uzbierały sześćdziesiąt franków, bo jedne dawały po dziesięć, inne po pięć... Takie małe dzieci, takie dzieci ulicy, jak u nas Rumuni. Myślę sobie: Jezu kochany, naprawdę mi dały! i mówię: No to teraz wam oddam. Tak się ucieszyły, jak bym rzeczywiście im dała. Pobiegły, jeszcze za mną pokrzyczały, pomachały... Ja odjeżdżam, a one jeszcze mi machają, jeszcze krzyczą: Daj mama!. Tak się cieszyły. Mają dobre serca i dzielą się.
S. Elwira: Ja byłam wzruszona dobrocią dorosłych w szpitalu. Cały czas pracuję w szpitalu albo w ośrodku zdrowia i mam stamtąd dużo miłych wspomnień. Na sali jest kilkanaście osób - od 13 do 16. Pożywienie przynosi chorym rodzina. O oznaczonej godzinie ludzie czekają, komu coś przyniosą. Raz przynieśli tylko trzy koszyki z jedzeniem, a reszta chorych czekała. Byłam bardzo zdziwiona, że kiedy ludzie zaczęli jeść, najpierw myli sobie palce, a potem jedli z garnka czy z koszyka tak, że każdy, kto tylko był na sali, mógł zjeść chociaż trochę. U nich to jest zupełnie normalne, bo nigdy nie jedzą sami. Podobnie jeśli przyjdzie ktoś z domu i przyniesie jedzenie, też je razem ze wszystkimi, żeby pokazać, że jest dobrze przyprawione i że nie ma tam żadnej trucizny, bo i tak się zdarza. Oni umieją się podzielić i to jest wzruszające.
S. Ezechiela: Nikt nie wyjdzie głodny z naszego szpitala, choć nieraz nic nie ma. Miałyśmy takiego chorego, który już był w szpitalu miesiąc, dwa miesiące... Jadł codziennie, bo w domu nie ma. Po prostu korzystał z dobroci. W końcu siostra pyta żartem, tak żeby już w końcu szedł do domu: Czy ty wiesz, ile będziesz musiał za ten szpital zapłacić? A on zdziwiony: Ja? Zapłacić? A czemu, przecież kopię ci tam w kwiatkach, trawę ci ściąłem, wodę przyniosłem choremu... Przecież ja tutaj pracuję! Był trochę chory umysłowo, ale siedział dwa miesiące w szpitalu i jadł codziennie. Po prostu ludzie mu dawali, nie siostry, dzielili się, więc siedział. Widać, że każdemu dadzą, choć może czasem ktoś to wykorzystuje. Przynoszą to, co akurat mają, zależnie od swych możliwości.
S. Elwira: Jeszcze jedna sytuacja została mi głęboko w sercu. Kiedyś, już w czasie wojny, przyszła do mnie jakaś kobieta. Wtedy ludzie przychodzili i mówili: Mama, daj mi coś do jedzenia, bo nie jadłem już bardzo długo, albo: Daj jedzenia dla dziecka. Jedna kobieta przychodzi i mówi: Proszę siostry, obserwuję, że każdy przychodzi do was, coś od was bierze i prosi was o jedzenie. Pytam: Pewnie też jesteś głodna? Mówi: Tak, jestem głodna, ale nie o to przyszłam prosić, bo skąd siostry mają wziąć tyle pożywienia, żeby nam wszystkim dać? Powiedziałam, że to, co mamy, dajemy wszystkim. Po prostu chcemy widzieć w każdym człowieku Chrystusa, który potrzebuje pożywienia. Ona: Ja przyszłam prosić o różaniec. - A do czego ci ten różaniec? Mówi: Jestem katoliczką i chcę modlić się za ludzi, którzy zabili moich najbliższych. Została sama. Wszystkie dzieci zostały zabite, a ona przyszła prosić o różaniec, żeby mogła tym ludziom przebaczyć. To było dla mnie bardzo dziwne, bo choć była głodna, prosiła o różaniec. To było bardzo wzruszające!
Później widziałam tę kobietę bardzo często. Udzielaliśmy jej pomocy, jednak zawsze była bardzo zrównoważona. Mówiła, że nikt jej nie został, bo Pan Bóg wszystkich powołał. Pogodziła się z tym. Na pewno zawsze będzie odczuwać ból, ale mówi, że chce wreszcie przebaczyć, bo wie, kto to zrobił, widzi ich codziennie, jak żyją, mają do kogo się odezwać, a ona nie ma nikogo. Ci ludzie jednak chcą i próbują sobie przebaczać. Mają po prostu dobre serca, tak bym to nazwała. Oczywiście nie wszyscy. Ludzie są różni, jak wszędzie.
S. Ezechiela: Ja mogę powiedzieć, że jak tu przyjechałam w obce środowisko, nigdy nie odczułam, że się na mnie patrzy podejrzliwie. Od razu się poczułam zaakceptowana. Choć nie rozumiem ich języka (ile to trzeba czasu, żeby się nauczyć!), człowiek czuje się aakceptowany. Siostra przyjechała? No to serdecznie witamy.
Pamiętam śmieszne wydarzenie. Gdy przyjechałam, w imieniu parafii witał mnie jakiś człowiek. Pięknie mówił po francusku, jacy oni są szczęśliwi, że przyjechałam. Pytam po cichu jedną z sióstr, kto to jest, czy może jakiś ksiądz, a ona do mnie: Wariat, wariat. Ja odpowiadam:
Siostro, nie wierzę ci, wariat nie może mnie tak pięknie witać, to musi być jakiś ksiądz albo ktoś taki. To było na takim ryneczku. On mnie tak pięknie przy wszystkich witał, tylko kwiatów brakowało. A jednak to był chory umysłowo mężczyzna, nie wiem, czy przez malarię, czy przez wydarzenia wojenne. Umiał bardzo dobrze po francusku, bo skończył szkołę w Belgii. Czułam się tak dobrze przywitana! Naprawdę byłam wzruszona. Nawet ksiądz na Mszy zaraz po moim przyjeździe mnie witał. A przecież to ich ksiądz, ich kultura i obyczaje. Jednak nikt nie mówił: O, jeszcze jedna przyjechała! - nie, nic takiego się nie zdarzało. Od razu się dobrze poczułam, jak u siebie w domu.
Wysłuchał Wojciech Zięba
|