MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 8 (46), listopad-grudzień 2000 |
WSZYSTKIM KIERUJE PAN BÓG27 lipca 2000 r. gdański ośrodek Ruchu Maitri odwiedził o. Błażej Dróżdż ze zgromadzenia Ojców Misjonarzy Miłości, założonego przez Matkę Teresę z Kalkuty.
Ewa Łukawska: Proszę się przedstawić.
O. Błażej: Pochodzę z Gdańska. Jako kapłan Archidiecezji Gdańskiej za zgodą ks. abpa Tadeusza Gocłowskiego wstąpiłem do zgromadzenia Ojców Misjonarzy Miłości. Najpierw byłem w Rzymie, a po siedmiu miesiącach zostałem wysłany do Tihuany w Meksyku. Po czterech latach od podjęcia decyzji przyjechałem do rodziny na wakacje.
E. Ł.: Co skłoniło Ojca, żeby wstąpić do tego właśnie zgromadzenia?
O. Błażej: Od dziecka czułem potrzebę bycia wśród ubogich. To jest bardzo trudne do wytłumaczenia. Już wtedy miałem kontakt z Braćmi Albertynami. Później jako kleryk nawiązałem kontakt z siostrami Misjonarkami Miłości w Warszawie. Co roku odwiedzałem je na dzień-dwa, czasami na dłużej... Pomagałem prowadząc półkolonie dla dzieci z rozbitych rodzin, opiekując się bezdomnymi. Tym wszystkim kieruje Pan Bóg, trudno powiedzieć dlaczego. On wie to najlepiej.
E. Ł.: Czy osoba Matki Teresy miała duży wpływ na decyzję o wyborze zgromadzenia?
O. Błażej: Chyba nie. Matka Teresa była dla mnie autorytetem moralnym i duchowym. Bardziej jednak zadecydowała potrzeba bycia wśród ludzi ubogich, prostych i zwyczajnych, którym jako kapłan mogę pomóc, przynieść radość, czasem ulżyć cierpieniu, przynieść Pana Jezusa. To miało bardziej decydujący wpływ, niż jakakolwiek osoba.
E. Ł.: Co Ojciec robił w Rzymie?
O. Błażej: Ojcowie skierowali mnie do Rzymu dla odbycia formacji zakonnej, gdy byłem już pewien, że chcę iść właśnie tą drogą. Byłem księdzem diecezjalnym i brakowało mi formacji typowej dla zakonników. W Rzymie przyglądałem się pracy naszych Ojców. To był czas na zastanowienie. Oczywiście prowadziłem też apostolat - chodziłem z braćmi pod mosty, odwiedzając bezdomnych, rozmawiając z nimi, dzieląc się kanapkami, gorącą kawą... Podobnie pracowaliśmy na dworcu Termini, w noclegowniach prowadzonych przez nasze siostry Misjonarki Miłości, w kuchniach i stołówkach dla bezdomnych i w innych miejscach ich pobytu.
E. Ł.: A jak już Ojciec wyjechał na misje... Ale u was się chyba nie mówi: "misje"?
To nie jest typowy wyjazd na misje, bo nawet przebywając w Rzymie można być na misjach. Nasze siostry też w Polsce - w Warszawie, w Szczecinie - są na misjach. Misje można prowadzić także na miejscu, w Gdańsku. Wy też prowadzicie tutaj misję.
E. Ł.: Jak w Meksyku wygląda praca Ojca i Waszej wspólnoty?
O. Błażej: Przede wszystkim pomagamy naszym siostrom. Zajmujemy się głównie sprawami duszpasterskimi, sakramentalnymi. Jesteśmy obecni w prowadzonych przez siostry stołówkach i domach dla bezdomnych. Są to osoby w podeszłym wieku, samotne, bo głównie takimi ludźmi się zajmujemy. Rozmawiamy z nimi, spowiadamy, udzielamy sakramentów, np. namaszczenia chorych. W razie wątpliwości udzielamy też chrztu.
Opiekujemy się też ubogimi rodzinami. Odwiedzamy około 200 rodzin. W każdym tygodniu dajemy im paczkę żywnościową. Pomagamy im w zakupie lekarstw. Mamy zaprzyjaźnionych lekarzy, do których w razie potrzeby kierujemy naszych biednych.
Regularnie odwiedzamy więzienie stanowe w Tihuanie. Nie tyle niesiemy tam pomoc materialną (chociaż też nam się to udaje dzięki naszym współpracownikom), co służymy więźniom jako kapłani. Jest nas tam trzech ojców: ojciec Krzysztof z Częstochowy, ja i ojciec Martin z Bawarii. Rozmawiamy z nimi, spowiadamy, organizujemy nabożeństwa i adorację Najśw. Sakramentu. Po prostu żyjemy wśród nich, spędzając tam praktycznie cały dzień. Jest to specyficzne więzienie, gdyż więźniowie nie są izolowani w celach. Wszyscy mogą się ze sobą kontakować. Mężczyźni przebywają z kobietami, więc z więźniami mieszkają dzieci. Praca w tym więzieniu jest bardzo trudna. Więźniowie, niestety, mają dostęp do narkotyków, alkoholu i do wszystkiego, co uzależnia człowieka i powoduje, że gubi się w życiu. Ma tam miejsce prostytucja i różne dewiacje. Próby zmiany sytuacji, podejmowane przez niektórych dyrektorów więzienia, nie przyniosły rezultatów, gdyż wszyscy, którzy próbują coś reformować, dziwnie szybko opuszczają zarząd więzienia. Można spekulować, czemu tak się dzieje i kto za tym stoi, ale niech to już pozostanie w sferze domysłów.
Odwiedzamy też w szpitalach chorych, zwłaszcza ofiary wypadków. Spowiadamy, udzielamy namaszczenia chorych. Odwiedzaliśmy też dom dla chorych i umierających na AIDS, zanim nie został rozwiązany. W wakacje organizujemy dla biednych dzieci dwutygodniowe półkolonie. Nasi bracia z seminarium bardzo nam pomagają, bawiąc się z dziećmi. Pomaga nam też wiele osób świeckich. Dzieciom daje to wiele radości, zwłaszcza gdy mogą wyjechać, o co się zawsze staramy.
To wszystko dotyczy naszej pracy w Tihuanie w Meksyku. Ale każdy z naszych domów ma swoją własną specyfikę.
E. Ł.: Gdzie zwykle wyjeżdżają dzieci?
O. Błażej: Cęsto udawało nam się uzyskać paszport zbiorowy, by dzieci mogły na jeden dzień pojechać do USA (Tihuana leży na granicy). Wyjeżdżały do parku narodowego w góry, albo do parków zabawy. Jeśli nie było zgody na przekroczenie granicy, wyjeżdżaliśmy w głąb Meksyku, by pochodzić po górach albo pograć w piłkę, pobiegać, wspólnie się pobawić. Czasami nasi współpracownicy udostępniają nam swoje rancza i tam organizujemy dzień wyjazdowy dla dzieci.
E. Ł.: Czy nie ma problemu z zachęceniem i pozyskaniem współpracowników?
O. Błażej: Dzięki Bogu zawsze jest dużo wolontariuszy, dorosłych i młodzieży. Czasem są to ludzie, którzy jako dzieci sami uczestniczyli w takich obozach i zabawach, a teraz pomagają nam jako dorośli. Z reguły są to osoby dobrze sytuowane, które czują wewnętrzną potrzebę, aby pomóc ubogim.
E. Ł.: Jak wygląda w Meksyku praca w szpitalach? Jakie są w nich warunki?
O. Błażej: Tihuana jest miastem aptek, dentystów i lekarzy. Jest bardzo dużo odpłatnych szpitali dla osób zamożnych. Gorzej jest z opieką medyczną dla biednych. Bardzo mało osób jest ubezpieczonych i może korzystać z bezpłatnej opieki medycznej. Szpitale dla ubezpieczonych są bardzo skromne, wręcz ubogie. Brak sprzętu medycznego i lekarstw.
W szpitalach w Meksyku nie ma duszpasterzy-kapelanów, tak jak w Polsce. Diecezja w Tihuanie stara się, by w centrum miasta codziennie był jeden dyżurujący kapłan, którego zawsze można wezwać do szpitala. My też uczestniczyliśmy w tym projekcie, dyżurując w nocy i odwiedzając szpitale. Ale głównie współpracujemy z Czerwonym Krzyżem, prowadzonym przez siostry zakonne. Siostry dzwonią do nas, gdy komuś zagraża śmierć. Natychmiast przyjeżdżamy i udzielamy sakramentów. Zdarza się, że asystujemy podczas operacji, by namaścić chorego świętymi olejami. Oprócz tego nasi ojcowie jeżdżą do szpitali indywidualnie, głównie w nocy, bo wtedy jest spokojnie, nie ma odwiedzających. Chodzą na oddziały intensywnej terapii. Personel już nas zna i chętnie wpuszcza. Rozmawiamy z chorymi, spowiadamy, udzielamy Eucharystii czy namaszczenia chorych.
Zgłaszają się do nas biedni, którzy nie są ubezpieczeni. Mamy umowę z Siostrami Franciszkankami. Odwozimy chorych do ich szpitala. Opłacamy część kosztów leczenia. Resztę pokryją siostry.
E. Ł.: Może zapamiętał Ojciec jakąś ciekawą historię związaną ze swoją pracą?
O. Błażej: Kiedyś w więzieniu przygotowywałem jednego więźnia do przyjęcia chrztu. Dużo mu opowiadałem o Bożej miłości, o łasce, o tym, że Bóg jest z nami i nas nie opuszcza, że wiara i chrzest jest wielkim darem Boga. Podczas jednej z naszych rozmów wszedł starszy pan (jak wiemy, nie ma tam zamkniętych pomieszczeń) i głośno krzyknął: - Poznajesz mnie? Powiedziałem, że nie. Widząc że jestem duchownym, pyta: - Jak długo jesteś w Tihuanie? - Już dobre dwa lata. - No tak - mówi - to musisz być ty. Nie poznajesz mnie jeszcze? - Nie, nie poznaję. - A moją nogę? - podwinął nogawkę i pokazał mi wielką bliznę. Mówię mu, że naprawdę go nie pamiętam. - A nie pamiętasz, jak leżałem pod sklepem z alkoholem w pobliżu waszego domu i ciebie wołałem?
Od początku miałem obawę, że zaraz będzie jakiś skandal i po tym, co mówiłem o miłości, spalę się ze wstydu, bo czegoś nie zrobiłem, zaniedbałem... Nadal go sobie nie przypominałem. - Siedziałem pod tym sklepem i wołałem ciebie, bo już nie mogłem chodzić. Wtedy podszedłeś i pojechaliśmy do szpitala. Załatwiłeś z lekarzami, że prześwietlili mi i wyleczyli nogę. Patrz, teraz chodzę.
Odetchnąłem i westchnąłem: Panie Boże, dzięki Ci, że go wtedy dostrzegłem. Co by było, gdybym przeszedł obok niego obojętnie? Miał na imię Umberto, jak się przedstawił. Bardzo sympatyczny starszy pan. Ale wciąż nie mogłem go sobie przypomnieć.
E. Ł.: A może jakieś zdarzenie z dziećmi?
O. Błażej: Dzieci na początku śmiały się ze mnie i z mojego hiszpańskiego, gdy przekręcałem jakieś słowo, np. chciałem powiedzieć, że jestem zmęczony, a one zrozumiały, że jestem żonaty. Na początku zwłaszcza moje homilie były przerywane salwami śmiechu.
Ostatnio miałem wielką okazję do radości. Jeden z moich ministrantów, który niestety nie umie czytać ani pisać, przyjął pierwszą Komunię św. Przygotowywał się do tego dwa lata. Nie bardzo wiedziałem, co z nim robić. Przekonywałem go, by chodził do szkoły. Choć jest analfabetą, chodził na lekcje katechizmu. Udało się go przygotować. Wiedział to samo, co dzieci, które pisały i czytały. Była to dla mnie wielka radość, że mógł przyjąć Pana Jezusa. Cieszyłem się jego radością. Był tak szczęśliwy, że tej niedzieli, kiedy mieliśmy o godz. 9.00 Mszę św. i pierwszą Komunię św., nie wytrzymał w domu i przyszedł na drugą Mszę o godz. 12.00.
Inne ciekawe wydarzenie: małe, 5-6-letnie dzieci zbierały w okresie Bożego Narodzenia pieniążki od swoich sąsiadów. Przyniosły mi trochę drobnych, abym mógł budować kaplicę. Były umorusane, ale bardzo radosne i uśmiechnięte. Biedni potrafią się dzielić z jeszcze biedniejszymi.
E. Ł.: Co Ojciec planuje po urlopie?
O. Błażej: Czekam na wizę do Indii, gdzie zostałem skierowany do pracy w Kalkucie, w jednym z naszych domów. Będę współpracował z siostrami Misjonarkami Miłości. Nie wiem dokładnie, co będę robił. Na razie wyjeżdżam na rok, a potem zobaczymy.
E. Ł.: Czego życzyć na dalszą drogą?
O. Błażej: Przede wszystkim łaski wytrwania.
|
|
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |