ROZPOZNAĆ OBLICZE BOŻE
Rwanda jest maleńkim, górzystym krajem - 26 tys. km2. Liczy 8 mln ludności. Ludzie uprawiają ziemię motykami. Maszyn nie ma, a zresztą trudno by je było nawet wprowadzić na góry.
Pojechałam z dwiema siostrami
Nasze zgromadzenie podjęło działalność misyjną w roku 1977. Pojechałam wtedy na misje z jeszcze dwiema siostrami. Zaraz potem dojechała jeszcze czwarta siostra. Jedna z moich koleżanek musiała opuścić Rwandę po dziesięciu latach pracy. Dwa lata temu zmarła na nowotwór złośliwy.
Kiedy pojechałyśmy do Rwandy, trzeba było wszystko zorganizować. Byli tam już polscy misjonarze, ale my, jako pierwsze z naszego zgromadzenia, zaczynałyśmy od zera. Towarzyszyło nam wiele zapału i miłości. Chciałyśmy pomagać najbiedniejszym i dlatego angażowałyśmy się ze wszystkich sił.
Pracę zaczęłyśmy od odwiedzania ludzi. Chciałyśmy się z nimi zapoznać, nawiązać kontakt, chodziłyśmy więc od domu do domu, w słońce czy w deszcz. Ludzie przyjmowali nas bardzo serdecznie. Wynosili maty przed swoje lepianki. Siadałyśmy i rozmawiałyśmy z nimi. Na zdjęciu widać, jak przed naszym ośrodkiem dziewczęta i kobiety wyplatają takie maty z trawy.
Na początku było nam bardzo trudno, bo nie znałyśmy dobrze języka, ale odwiedzając ludzi poznawałyśmy go. W tych odwiedzinach najbardziej pomagały nam dzieci. Były z nami wszędzie. Najlepiej było uczyć się języka z nimi. Po prostu pytałyśmy jak dzieci:" Co to jest?" - a dzieci nam odpowiadały i mówiły: "Powtórz!" Jak się powtórzyło źle, poprawiały nas. Mówiłyśmy, że są naszymi profesorami, więc były bardzo dumne i bardzo chętnie po wiele razy powtarzały, żebyśmy dobrze wymawiały wyrazy i dobrze budowały zdania.
Zawsze mnie uderzało, że widząc biedę i nędzę, widziałam również radość. Widziałam cierpienie - i tego cierpienia było wiele - a jednak ci ludzie potrafili cierpieć pogodnie, godząc się z wolą Bożą.
Potem w r. 1994 przyszła wojna
Nasze ośrodki zostały zburzone. Trzeba było budować od nowa. W niektórych zostały przynajmniej mury. Ziemia jest tam gliniasta i wypala się cegły, ale tamtejsi ludzie, zwłaszcza w buszu, mają przeważnie lepianki. Buduje się je wyplatając okrągły albo kwadratowy szkielet z gałęzi, potem okleja się gliną. Jak z czasem odpada, dziury zalepia się gliną.
Nie da się opowiedzieć wszystkiego, co się przeżyło przez 23 lata. Przeżyłam wojnę, przeżyłam przewrót w 1994 roku. Zachęcano nas, byśmy opuściły Rwandę. Wtedy byłam wychowawczynią młodych dziewcząt i te dziewczęta były właśnie u nas. Byłam za nie odpowiedzialna. Wówczas także ci, którzy byli zabijani, szukali schronienia w naszym domu. Schroniło się u nas w pewnym momencie 45 osób. W ogrodzie były takie duże dziury i ci ludzie wszędzie się ukrywali - i w ogrodzie i w domu. Przeżyłam to osobiście.
Wtedy władze mogły nam powiedzieć: "Macie wyjeżdżać". Nie chcieli mieć świadków. Chcieli, żebyśmy opuścili Rwandę. Ale dla Rwandyjczyków granice były zamknięte. Wtedy przyszła mi myśl, że jest niemożliwe, aby głosić miłość, mówić o Chrystusie, który umiłował nas i ich aż do końca - a to znaczy, że oddał za nas życie - i w takim trudnym momencie ich opuścić. Zdecydowałam się pozostać. Był we mnie niepokój. Nie mogę powiedzieć, że się nie bałam. Nie jestem żadną bohaterką. Ale jednak czułam siłę, czułam taką wielką moc i kiedy postanowiłam, że pozostanę, poczułam pokój i zdałam sobie sprawę, że odwaga w takim momencie, równowaga i pokój nie pochodzi ode mnie.
To jest moje świadectwo: trzeba zaufać i wtedy w odpowiednim momencie człowiek otrzymuje łaskę, którą nazywam "łaską chwili". Mówimy o łasce stanu - to jest również ta "łaska chwili". Przyznaję i świadczę, że ją otrzymałam - mogłam przeżyć i mogłam być z tymi ludźmi do końca.
Rwandyjskie więzienia
Kiedy potem był przewrót i Tutsi objęli władzę, Hutu zamykano w więzieniach. W dziewięciu województwach są więzienia centralne, jest też mnóstwo więzień gminnych. W dużych, centralnych więzieniach stłoczonych jest po 6-12 tys. ludzi w każdym. To jest straszliwa masa. We wszystkich gminach w każdym z więzień jest od 100 do 1000 ludzi. Żyją w okropnych warunkach. Nawet nie mogą się położyć jeden obok drugiego, nie mówiąc już o tym, żeby mieli maty. Część ludzi się kładzie, pośpią parę godzin, potem ich budzą i kładzie się następna grupa. Sytuacja w więzieniach jest bardzo trudna.
Przez 5 lat odwiedzałam więźniów. Byli zdani na utrzymanie przez rodzinę. Gdy wyjeżdżałam załatwić jakieś sprawy o godzinie 5-tej, czasem 4-tej rano, widziałam, że już z daleka, czasem nawet ok. 20 km, przychodziły dzieci i kobiety z koszami czy wiadrami na głowie wypełnionymi pożywieniem, żeby więźniowie mogli zjeść choć raz dziennie.
Chodziłam do dużego więzienia, a moje współsiostry z Karama obsługiwały więzienie gminne. Leczyły ludzi. Były tam przeróżne przypadki - tego się nie da opowiedzieć.
W więzieniu, do którego chodziłam, było też 4 kapłanów. Wiem, że byli niewinni. Czasem się zastanawiałam, czemu oni tam są. Doszłam do wniosku, że miłosierdzie Boże objawiało się nawet więźniom, też przez obecność kapłanów w więzieniu. Oni organizowali pogadanki, nauczali, spowiadali ludzi - po prostu pełnili obowiązki kapłańskie. Potem zaczęli przychodzić inni kapłani. Dostali pozwolenie na odprawianie Mszy św. Uwięzieni księża przygotowywali ludzi do sakramentów: do Komunii, bierzmowania, sakramentu chorych - tak że dostawali wszystkie sakramenty. Ja zanosiłam kapłanom to, co potrzebowali, aby im było łatwiej pomagać ludziom. Nosiliśmy też żywność. Przygotowywałam posiłki - nieraz 3-4 wiadra - a oni dzielili je między najbardziej potrzebujących, którzy nie otrzymywali żywności.
Chodząc do więzienia zauważyłam życzliwy stosunek strażników do mnie i moich współsióstr, tak że mogłyśmy udzielać pomocy. Nie wiem, czy gdybym nie została, byłoby potem możliwe w tym miejscu pełnić działalność apostolską i charytatywną.
Czasem mi zarzucano, że pomagam Hutu. Mówiłam, że pomagam również Tutsi. Kiedy cierpieli Tutsi, wtedy pomagałam im, a teraz, kiedy są prześladowani Hutu, pomagam tym drugim. Nie patrzę na rasę ani na przynależność etniczną, ale pochylam się nad człowiekiem, który potrzebuje pomocy.
Pomoc sierotom
W Rwandzie zostało bardzo dużo sierot i półsierot. Dla nich też zaczęłyśmy organizować różną pomoc.
Najpierw były sierocińce. Na pewno na dłuższą metę nie zdałyby one egzaminu. Potem państwo powiedziało, że trzeba je zlikwidować i szukać rodzin zastępczych. Poszukiwanie tych rodzin jest wielką pracą, bo nie wystarczy je znaleźć. Jeśli zgłasza się jakaś kobieta, prosi: "Jestem biedna. Chętnie przyjmę dziecko, ale musicie mi pomóc". Naszą rolą, może niezbyt wdzięczną, jest kontrola. Trzeba odwiedzać dzieci i ich nowe rodziny, a także wyznaczać czas, żeby oni przychodzili, abyśmy mogli dziecko zobaczyć, czy nie wpada w chorobę głodową, czy nie jest zaniedbane... I tak się zdarza. Wtedy trzeba znowu szukać innej rodziny.
Dla dzieci przechodzenie z rodziny do rodziny jest szokiem. Można sobie wyobrazić, co dziecko przeżywa, gdy co jakiś czas zmienia rodzinę. Z każdą w jakiś sposób się zżywa, choć czasem chętnie ją opuszcza, bo mówi, że tam było bardzo źle.
Rodzicie je na nowo
W tym miejscu chciałabym złożyć przeogromne podziękowanie i przeogromne gratulacje dla Ruchu Maitri, bo rzeczywiście otrzymujemy tę pomoc od Was, Rodzice z Adopcji Serca, którzy przez Ruch Maitri pomagacie i macie w Rwandzie "swoje" dzieci. Nie wiem, jak wyrazić moją wdzięczność w imieniu misjonarek i misjonarzy, a zwłaszcza w imieniu dzieci. Wydaje mi się, że pomoc materialna jest bardzo ważna i potrzebna, ale też bardzo potrzebna jest pomoc duchowa. Trzeba za swoje adoptowane dziecko się modlić, bo jest ono potwornie zranione. Te rany będą się otwierać w różnych sytuacjach życiowych. Kiedy dziecko staje przed trudnościami, budzi się żal nie tylko do ludzi, ale nieraz i do Boga: Dlaczego On to dopuścił?
My patrzymy na te sytuacje z perspektywy wiary i tak musimy patrzeć, bo tajemnic Bożych nie odkryjemy do końca. Ale zostaje nam modlitwa, ofiarowanie różnych trudności. Jeśli ofiarujecie trudności i cierpienia, które macie na co dzień, w intencji waszych adoptowanych dzieci, wtedy je na nowo rodzicie i stajecie się coraz bardziej ich rodzicami. Otwieracie wasze serca na Emmanuela - Boga z nami. Takich Emmanuelów mamy tam straszne mnóstwo. Każde zaadoptowane dziecko jest tym Emmanuelem. Niech wam Bóg wynagrodzi za to, że macie odwagę przyjąć te dzieci, które nas potrzebują i otworzyć na nie wasze serca. One potrzebują nas, potrzebują was. My potrzebujemy się nawzajem i to jest taki przecudowny łańcuch - jedni pomagamy drugim i w końcu pomagamy człowiekowi najbardziej potrzebującemu.
Rozpoznać oblicze Boże
Chcę jeszcze opowiedzieć o Serafinie, która podczas zawieruchy wojennej zgubiła swoje dziecko. Szukała dla niego wody. Zostawiła je przy wozach żołnierzy. Nagle zaczęła się strzelanina. Kobieta straciła głowę, uciekła w wielkim strachu, gdzieś upadła... Była blisko swego domu. Ktoś powiedział, że ona tam leży nieprzytomna, więc ojciec ją odszukał i przyniósł do domu. Kiedy oprzytomniała, zobaczyła, że jest bez dziecka. Nie mogła sobie tego wybaczyć.
Znałyśmy ją, bo była naszą pracownicą - pracowała z dziećmi. Jako dziewczyna, potem już jako niewiasta, była bardzo wrażliwa na ludzką biedę. Nawet jak mieszkała sama, zawsze miała obok siebie jakieś dzieci. Po prostu jakby je adoptowała. Kiedy zgubiła swojego małego, była zrozpaczona. Przyszła do nas i mówi: "Co ja mam zrobić? Ja chyba dostanę pomieszania zmysłów!"
Chciałyśmy ją jakoś pocieszyć, ale nie wiadomo było, jak. Wtedy mi przyszła myśl, że największym pocieszycielem jest Pan Bóg. Poprosiliśmy ją do kaplicy, otoczyłyśmy wokoło i modliłam się głośno. Przyszła mi myśl, żeby się zwrócić do Matki Bożej. Mówię głośno, trzymając rękę na jej ramieniu: "Matko Boża, przecież Ty też zgubiłaś swoje dziecko. Ty rozumiesz ból matki." Gdy skończyłam i powiedziałam: "Amen", czułam, że coś się dzieje, że to dziecko gdzieś jest. Ona też się ożywiła. Pojechałyśmy razem z s. Jolantą do sierocińców w dwóch sąsiednich miastach.
Tego wieczora byłyśmy bardzo zmęczone. Byłyśmy już w przedostatnim sierocińcu. Ona patrzy na jedno dziecko - takie malutkie, takie chudziutkie, takie wynędzniałe, jak się do niej garnęło. Zaczęła nerwowo oglądać uszy, rączki i nóżki. Oglądała to dziecko ze wszystkich stron. Już nie mogłam tego znieść, jak ona patrzyła. Wszystkiego dotykała w tym dziecku - zresztą w wielu dzieciach, ale to nie robiło na mnie takiego wrażenia. Więc pytam, czy to jest jej syn. Ona mówi: "Nie, mój był taki piękny, taki okrąglutki, taki ładny... To niemożliwe, to nie jest moje dziecko." Ale widziałam, że to dziecko tak się do niej garnie... Mówię: "Jeśli to nie jest twoje dziecko, to jedziemy". Byłyśmy w jeszcze jednym sierocińcu, a ona ciągle myślała, żeby wracać: "Czemu to dziecko tak do mnie szło?"
To dziecko nie dawało jej spokoju. Powróciła tam za kilka tygodni ze swoją młodszą siostrą. Dziecko już trochę wydobrzało i wtedy od razu je poznała.
Nieraz zastanawiałam się, jak trudno jest nieraz rozpoznać oblicze Boże w człowieku cierpiącym. Dało mi to bardzo wiele do myślenia.
Opracował Wojciech Zięba
|