WARTO SOBIE CZEGOŚ ODMÓWIĆ
Wywiad z pierwszą uczestniczką Adopcji Serca
Pani Halina Borzyszkowska z Gdańska ma 72 lata. Przystąpiła do Adopcji Serca w czerwcu 1996 r. i uczestniczy w niej wytrwale do dziś. Rozmawia z nią Wojciech Zięba.
H. B.: Od 1952 r. mieszkam w Gdańsku-Wrzeszczu na terenie parafii Najśw. Serca Jezusowego. Gdy przystępowałam do Adopcji Serca, byłam pracownikiem Uniwersytetu Gdańskiego. Zajmuję się pedagogiką specjalną, konkretnie pracą z dziećmi upośledzonymi umysłowo. Od września 1950 byłam nauczycielką w szkole specjalnej. Później, po studiach w Gdańsku i Warszawie, założyłam na Uniwersytecie Gdańskim zakład pedagogiki specjalnej, którego byłam kierownikiem. Obecnie mam już siedemdziesiąt parę lat i jestem pierwszy rok na emeryturze.
Jestem osobą samotną. Moi rodzice nie żyją, mam jeszcze dwie siostry. Jedna z nich była nauczycielką szkoły specjalnej, a druga pracowała w przedszkolu. W ślad za naszymi zainteresowaniami poszły dwie moje siostrzenice. Cała moja rodzina zawsze była bardzo zaangażowana w problemy osób niepełnosprawnych. Nasze młode pokolenie, czyli siostrzenice, siostrzeńców oraz ich dzieci, nastawiamy pozytywnie do wszystkich ludzi potrzebujących pomocy.
W. Z.: Czym się Pani kierowała przystępując do Adopcji Serca?
H. B.: Przede wszystkim mam pewność, że gdy przeznaczam pieniądze na działalność Kościoła, to pójdą one w dobre ręce i nie zostaną zmarnowane.
W. Z.: Dlaczego wybrała Pani akurat taką formę pomocy? Przecież Kościół podejmuje wiele innych dzieł.
H. B.: Były dwa powody. Przede wszystkim zawsze byłam bardzo zajęta zawodowo i nie miałam czasu osobiście włączyć się do pracy na rzecz Kościoła. Nawet teraz, choć jestem na emeryturze, nadal wykładam na uniwersytecie. W weekendy są zajęcia dla osób studiujących zaocznie, w pozostałe dni dla studentów stacjonarnych. Jak każdy nauczyciel, miałam stosunkowo małą pensję, więc jeszcze sobie dorabiałam. Później, gdy już nie musiałam, okazało się, że profesorów pedagogiki specjalnej jest w Polsce bardzo mało. Żeby jakaś uczelnia mogła prowadzić ten kierunek, musi mieć pewną ilość samodzielnych pracowników. Dlatego dojeżdżałam (i nadal dojeżdżam) do Olsztyna, do Torunia, na różne kursy...
Nie tylko liczne obowiązki zawodowe przeszkadzają mi w pracach i akcjach związanych z Kościołem. Nieraz słyszałam, że na przykład potrzebne są osoby do sprzątania kościoła. Muszę szczerze powiedzieć, że nie potrafię włączyć się do takich prac. Nie mam zdolności bardziej aktywnego angażowania się w życie Kościoła. Jednak zawsze chciałam coś w tym kierunku zrobić. Doszłam do wniosku, że udział w Adopcji Serca w jakiś sposób "usprawiedliwi" to, że nic nie robię. Odczuwałam potrzebę, żeby coś w tej parafii czy dla tej parafii zrobić. Przecież to moja parafia.
W. Z.: Czy Pani nastawienie zmieniało się z upływem czasu? Czy też wpłaca Pani pieniądze na konto i nic więcej Panią nie interesuje?
H. B.: Po pierwsze, gdy podejmuję się czegoś, muszę to dokończyć. Na pewno więc nigdy nie nadejdzie moment, w którym powiem: "Ach, parę lat płaciłam i teraz przestanę". Najwyżej jak umrę, wpłaty przestaną wpływać.
Po drugie, jestem przecież w jakiś sposób uczuciowo związana z dzieckiem, któremu pomagam. Dostałam list od tej dziewczynki i jej zdjęcie. Czasami je sobie oglądam, myślę o niej. Już nawet cała rodzina wie, że dostałam list i zdjęcie, że mam taką podopieczną. Tylko się zastanawiają: Dlaczego wspieram kogoś w Afryce, kiedy w Polsce jest tyle biednych dzieci i rodzin? Przecież w Polsce mamy tyle biedy. Ja zawsze mówię, że w Polsce prędzej znajdzie się jakiś sponsor, niż w Rwandzie, a krajom afrykańskim też ktoś przecież musi pomagać. Mimo to stosunek rodziny jest jak najbardziej pozytywny.
W. Z.: Niektórzy nasi ofiarodawcy muszą się kryć przed swoimi rodzinami, które nie akceptują ich decyzji o udziale w Adopcji. Mamy też taką śmieszną sytuację, że małżeństwo adoptowało w sumie troje dzieci, przy czym płacą na jedno dziecko wspólnie, na drugie mąż w tajemnicy przed żoną, a na trzecie żona w tajemnicy przed mężem.
H. B.: Ja też się zetknęłam z podobną sytuacją. Pewna znajoma "adoptowała" sierotę, ale mężowi nic nie powiedziała. Na szczęście w mojej rodzinie taka sytuacja jest nie do pomyślenia.
W. Z.: Jak Pani przeżyła moment, gdy dostała Pani zdjęcie i list od dziecka?
H. B.: Zrobiło mi się miło, ciepło na sercu. Trudno to ująć słowami... Zdjęcia czy listy są łącznikiem, sprawiającym, że pomoc nie jest anonimowa. Pozwalają odczuwać bliskość drugiej osoby. Jednocześnie jeszcze bardziej uświadamiają, jak wielka odległość nas dzieli. Patrząc na zdjęcie, zdałam też sobie sprawę, jak bardzo ta dziewczynka jest biedna. Przede wszystkim potwierdziło się moje przekonanie, że jeśli przekażę pieniądze na pomoc za pośrednictwem Kościoła, to będą one dobrze wykorzystane.
W. Z.: Co udział w naszej Adopcji Serca wnosi w Pani życie?
H. B.: Zawsze chciałam zrobić coś dobrego. Zastanawiałam się, czy nie zaopiekować się jakąś starszą osobą. Tym bardziej, że moja sytuacja finansowa pozwala mi przeznaczyć około stu złotych na pomoc dla kogoś potrzebującego. Jednak myślę, że w porównaniu z Polską w Afryce jest znacznie gorsza sytuacja i większe potrzeby. Najbardziej rozczula mnie stary człowiek w biedzie i dziecko. W czasie głodu i innych klęsk zawsze oni najbardziej cierpią. Zdrowy i młody w każdej sytuacji jakoś sobie poradzi.
W. Z.: Czy stara się Pani w jakiś sposób zachęcić innych do udziału w Adopcji Serca?
H. B.: Kiedyś brałam ulotki dla znajomych, ale niewiele z tego wynikło. Nie udało mi się namówić nawet osób, o których myślałam, że włączą się od razu. Wielu ludzi wciąż mówi o biedzie i jak jest im ciężko. Dlatego nie jest łatwo zachęcić kogoś do pomocy innym, zwłaszcza do pomocy systematycznej i w dodatku za granicą.
W. Z.: Czy jako "weteranka" Adopcji Serca chciałaby Pani coś przekazać innym uczestnikom naszej akcji?
H. B.: Warto sobie czasami czegoś odmówić i pieniądze przekazać ludziom, którzy naprawdę potrzebują. Z listu od mojej przybranej córki wynika, że żyją w niezwykle trudnej sytuacji, mają mało ziemi, choć są to bardzo pracowici ludzie. Myślę, że spełnienie obowiązku wobec potrzebujących powinno być nakazem dla każdego. Może moja namowa zachęci jakąś osobę, chociaż do tej pory nie udało mi się nikogo wciągnąć. Wszyscy mówili, że przecież u nas też mamy biednych, więc po co szukać tak daleko. A ja wychodzę z założenia, że w Polsce biedni sobie jednak lepiej poradzą. Biedy w Afryce nie można porównywać z naszą. Dlatego właśnie postanowiłam związać się z Waszą akcją.
W. Z.: Może chciałaby się Pani dowiedzieć czegoś od innych uczestników Adopcji Serca, zapytać ich o coś?
H. B.: Najbardziej interesuje mnie ich motywacja. Kiedyś spotkałam się z sytuacją, że ktoś będąc za granicą chciał dać pewną sumę. Jednak doszłam do wniosku, że tak naprawdę chodzi mu tylko o uspokojenie swego sumienia. Niektórzy, jak mają dużo pieniędzy i niezbyt uczciwie je zdobyli, uważają, że wystarczy "dać na biednych" i wtedy wszystko się wyrówna. Myślę, że sens ma pomoc wypływająca z potrzeby serca, z chęci podzielenia się czy z wdzięczności wobec Boga, że dał pracę i zdrowie. Jeśli jednak ktoś traktuje dawanie pieniędzy potrzebującym jako sposób na kupienie sobie spokoju sumienia, jest to nieuczciwe i mija się z celem.
W. Z.: Czego Pani oczekuje od nas jako od organizatorów Adopcji Serca?
H. B.: Wiem, że jesteście bardzo skrupulatni, czasami myślę, że aż za bardzo. Jak dostaję raport o wpłatach, zastanawiam się: "Po co oni mi to przysyłają? Przecież ja im wierzę." Szkoda na to czasu. Ale gazetkę proszę mi koniecznie przysyłać. Zawsze, jak ją dostaję, wszystko inne odkładam i najpierw ją czytam.
W. Z.: Co Pani o niej sądzi? Prosiliśmy czytelników o listy z opiniami, ale z ośmiuset prenumeratorów odpowiedziało... dwóch.
H. B.: Ja też nie odpowiedziałam. Uważam, że robicie wystarczająco dużo. Przyjmuję te informacje, które dostaję i nie żądam czegoś innego. Zapewne tak myśli większość prenumeratorów i z tym może się wiązać brak odzewu na wasze pytanie.
W. Z.: Ale czasem chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć od naszych czytelników.
H. B.: A cóż innego można umieścić w gazetce, jak nie sprawozdanie z tego, co zrobiliście, ile wydaliście, co zakupiono, informacje o dzieciach?
W. Z.: Wachlarz możliwości jest bardzo szeroki, jednak najważniejsze, żeby nasze propozycje trafiały do odbiorcy. Jeżeli większość ludzi uzna, że jakieś tematy szczególnie ich ciekawią, a inne mniej, to możemy więcej miejsca poświęcić zagadnieniom budzącym większe zainteresowanie. Z pewnością w gazetce są jakieś informacje, które do Pani szczególnie trafiają...
H. B.: Rzeczywiście, czytam z zainteresowaniem całą gazetkę, jednak najchętniej o losach dzieci, ich codziennym życiu i sytuacji w Afryce. Już skompletowałam wszystkie numery i przekazałam dalej. Ale czy ci ludzie będą czytać? Z tym jest problem.
W. Z.: Co dla Pani jest najważniejsze w Adopcji Serca?
H. B.: Czasem myślę, że u nas też jest bieda, jednak mimo to stać nas - przynajmniej niektórych - żeby pomóc komuś, komu jest gorzej niż nam. Uważam Wasze zadanie za bardzo zaszczytne.
Myślę czasami, jak wielka odległość dzieli mnie od mojego "adoptowanego" dziecka i nie mogę się nadziwić, że mimo to jest między nami łączność, więź. Określenie "Adopcja Serca" doskonale to odzwierciedla. Już od paru lat opiekuję się tą dziewczynką. Skończyła jedną szkołę, teraz idzie do drugiej. Dowiaduję się, że bardzo pomaga w domu. Często o niej myślę, wiem, że zawsze jest ktoś, za kogo mogę się pomodlić. Szczególna więź, która tworzy się między dwiema osobami, jest nieuchwytna, niewidzialna, jednak istnieje. Macie pewnie kilkadziesiąt takich podopiecznych...
W. Z.: Ponad dwa tysiące.
H. B.: Doprawdy? Musi być z tym ogrom pracy. Jestem pełna podziwu. Dwa tysiące! I ja naprawdę byłam pierwsza?
W. Z. (wyciąga deklarację): Proszę bardzo: Halina Borzyszkowska, numer jeden.
H. B.: Rzeczywiście, moje pismo!
W. Z.: Widzi Pani? Nic tu nie ginie.
H. B.: Jestem pewna, że w Kościele nic nie ginie. Z organizacjami charytatywnymi nie związanymi z Kościołem różnie bywa i nie mam do nich zbytniego zaufania.
W. Z.: Czy możemy wykorzystywać Pani wypowiedzi w gazetce?
H. B.: Wydaje mi się, że do wypowiedzi prasowych zupełnie się nie nadaję, choć całe życie mówię. Na tym przecież polega mój zawód. Jednak wykłady, które codziennie prowadzę, to zupełnie co innego niż wypowiedzi dla mediów.
W. Z.: Po tym, co nam Pani zaprezentowała, czytelnicy z pewnością pomyślą inaczej. Dziękuję za rozmowę.
|