Znak Ruchu Maitri MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITR
Nr 6 (52), sierpień 2001

JAK SIĘ NAM POWODZI


      Od początku lipca pracuję w Maitri na etacie pracownika administracyjnego (na miejscu Ewy, która woli zjawiać się u nas jako wolontariuszka). Zostałem na tym stanowisku powitany bardzo wylewnie - woda lała się oknami i innymi otworami, o których istnieniu nie wiedzieli najstarsi maitrowcy.
      Lipiec zaczął się całkiem niewinnie. Naiwnie łudziliśmy się, że przez wakacje uda nam się nadrobić wszystkie zaległości, np. wpisać do bazy danych majowe (i późniejsze) wpłaty naszych Ofiarodawców. W poniedziałek 9 lipca siedziałem w jednym z naszych pomieszczeń, zwanym Lochem nr 1. Spoglądając od czasu do czasu w okno, za którym coraz bardziej lało, traciłem nadzieję, że przyjdzie do nas jeszcze ktoś oprócz Ani i Krzysia, pracujących w Lochu nr 2. Nagle przybiegła Ania z krzykiem: "Zalewa nas!" Idąc na miejsce katastrofy mówiłem, by nie przesadzała, bo trochę deszczu nie jest powodem do paniki. Już miałem zamiar wygłosić następne mądre zdanie, np. że jak nakapało na podłogę, po prostu trzeba wziąć ścierkę i wytrzeć. Jednak kiedy spojrzałem pod nogi, okazało się, że trzeba by sto ścierek i stu ludzi wycierających podłogę i wyciskających wodę do stu kubełków... Widok za oknami przypominał akwarium, a woda chlustała do środka, jakby ktoś wlewał ją wiadrem. Po kilkunastu minutach wody było po kostki. Stało się jasne, że nasze przygody z paczkami dla Trzeciego Świata nie skończą się szybko.
      Tutaj muszę wyjaśnić, że Ruch Maitri od początku swej działalności zajmował się wysyłaniem darów dla najbiedniejszych w Indiach. Dary były zbierane i pakowane do kartonów po bananach przez dwa - trzy lata, aż uzbiera się cały kontener. Ze względu na koszty transportu i trudności organizacyjne ta forma pomocy stała się obecnie nieopłacalna. W naszych pomieszczeniach zgromadziliśmy paczki - również z Warszawy i Torunia - na ostatni już transport (choć złośliwi twierdzą, że odkąd pamiętają, każdy odjeżdżający kontener miał być ostatni) i czekaliśmy z niecierpliwością na odpowiedź z Indii na nasz faks i list. Paczek jest około tysiąca, są poustawiane jedne na drugich i zajmują każdy wolny kawałek przestrzeni w naszych czterech pomieszczeniach i korytarzu, tak że dla nas zostało już bardzo mało miejsca. Zamoczeniu uległo około 150 paczek z dolnej warstwy, ale żeby się do nich dostać, trzeba było przerzucić cały tysiąc.
      Już raz część paczek została zalana. Nasze pomieszczenia mieszczą się w piwnicy starej plebani, a nad nami mieszkają siostry. Kiedyś przepychano u nich rurę i przepchnięto ją tak skutecznie, że do nas wylała się cała zawartość ich pralki. Na szczęście przepychano rurę w łazience, a nie w ubikacji.
      Teraz klęska była bez porównania większa. Na początku dzwoniliśmy po straż pożarną. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nie ma ona czasu zajmować się paczkami, bo właśnie ratuje ludzi, a w sąsiedniej dzielnicy walą się podmywane przez wodę budynki.
      Nasi sąsiedzi z Klubu Trzeźwości, którzy dzielą z nami piwnicę, zaczęli miotłami zgarniać wodę na korytarz, skąd wartkim strumieniem spływała do wyjścia. Tam łapali ją do wiader i wylewali na zewnątrz.
      W pewnym momencie deszcz ustał i woda za oknami opadła. Przestała się nimi wlewać, jednak strumień na korytarzu jakimś cudem ciągle przybierał na sile. Po dwóch godzinach dochodzenia detektywistycznego zorientowaliśmy się, że wypływa spoza szafy na końcu korytarza. Po jej odsunięciu i zerwaniu dykty pokrywającej ścianę znaleźliśmy tajemnicze, zabite deskami drzwi. Długo nie mogliśmy znaleźć pomieszczenia, które jest po drugiej stronie i było pełne wody, a solidne stuletnie drzwi nie dawały się wybić. W końcu okazało się, że jest to jedna z piwnic sióstr. Leżała nieco wyżej od naszych pomieszczeń i wody było w niej do kolan. Żeby powstrzymać rzekę płynącą przez nasz magazyn, trzeba było ją opróżnić.
      Zaczęliśmy dzwonić do każdego, czyj numer telefonu znaliśmy, żeby przybył na ratunek. Okazało się, że na starych maitrowców zawsze można liczyć. Zjawili się wszyscy, którym tylko udało się wydostać z domu. Ustawiliśmy się z wiadrami i wylewaliśmy wodę z jednej strony budynku, a członkowie Klub Trzeźwości z drugiej. Chwilami było niezbyt przyjemnie, choć nie wiem dlaczego - pracowaliśmy w bardzo nastrojowej i romantycznej atmosferze przy świecach.
      Około północy pozbyliśmy się wody. Mogliśmy udać się do domów swoich lub cudzych, jeśli ktoś mieszka trochę dalej (jak na przykład ja). Na początku potopu zdjąłem trampki i prócz nich wszystko miałem zupełnie przemoczone. Nie wiedziałem, kiedy będę mógł się przebrać, a chciałem mieć choć jedną rzecz suchą. Zawinąłem trampki w kilka reklamówek i wracałem boso. Ania, która miała ze mną iść, obawiała się, że wszyscy będą się za mną oglądać. Jednak okazało się, że na ulicach jest tyle wody, iż nikt by nie zauważył, gdyby nawet ktoś szedł nago.
      Przez następne dwa tygodnie usiłowaliśmy na trzy zmiany doprowadzić do porządku nasz biuromagazyn. Zerwaliśmy przemokniętą podłogę. Suszyliśmy pomieszczenia i paczki najpierw farelkami, ale gdy spalił się czwarty z kolei przedłużacz, udało nam się pożyczyć bardziej specjalistyczny sprzęt. Wydobywaliśmy spod stosów paczek te, które zamokły. Zanim dokopaliśmy się do niektórych, zdążył je przeżreć grzyb. Przede wszystkim zaś wyciągaliśmy zawartość mokrych paczek, praliśmy, suszyliśmy i pakowaliśmy od nowa, wyciągaliśmy, suszyliśmy, pakowaliśmy, wyciągaliśmy, suszyliśmy... W międzyczasie, w ramach odpoczynku, udało nam się wysłać gazetki do prenumeratorów i poprzydzielać sierotki rodzicom.
      Wreszcie zdawało się, że zbliża się koniec naszej syzyfowej pracy. Ale to było tylko złudzenie. W poniedziałek 23 lipca wszedłem rano do magazynu i już zacząłem podziwiać równiutko poukładane stosy suchych paczek, gdy zauważyłem wypływającą spod jednego z nich strużkę wody. Pomyślałem, że może zwariowałem lub mam halucynacje od zbyt długiego przebywania powśród mokrych paczek. Okazało się, że ktoś przy układaniu trącił paczką o rurę. A ponieważ rury, jak wszystko w naszych stuletnich lochach, są zabytkowe, zardzewiałe i ledwo trzymają się kupy, paczki zostały zalane po raz trzeci. Na pocieszenie tylko 50 stojących pod pechową rurą, z której od piątku kapała woda. Oszczędzę naszym Czytelnikom opowieści o pakowaniu darów po raz czwarty. Jak łatwo się domyśleć, jest to mniej interesujące, niż gdy się to robi po raz trzeci.

Michał Sondej


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]