Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 3 (57), kwiecień 2002

GDY ZABRAKŁO MATKI...


Rwandyjska wycinanka z liści bananowca

Wycinanka z liści bananowca z naszej Galerii Afrykańskiej, wykonana przez rwandyjskie dzieci. Zamów jedną z 200 oryginalnych kartek, wyślij pocztówkę wirtualną, pomóż głodującym dzieciom Rwandy.

Przed ośrodkiem dożywiania grupa ludzi czekała na kukurydzę. Wszyscy przepychali się do drzwi, aby jak najszybciej otrzymać swój przydział. Bali się, aby nie zabrakło. Wśród nich stał „niezwykły człowiek” z dzieckiem przywiązanym do pleców. Nie rozpychał się, nie tłoczył. Jeszcze młody, a już pochylony, zamyślony, wpatrzony w dal. Jego twarz była niemal pogodna, prawie radosna. W jego wyglądzie było coś, co zdawało się mówić, że przeszedł ciężkie koleje życia. Kukurydzy w workach ubywało. „Niezwykły człowiek” stał wciąż w tym samym miejscu. Jedna z pracownic ośrodka dożywiania przywołała go. Podszedł nieśmiało. Wszyscy zwrócili na niego uwagę. Chcąc nawiązać z nim bliższy kontakt zaproponowałam, że przyjdziemy go odwiedzić. Po kilku dniach wizyta została zrealizowana.
Mieszkał dosyć daleko od nas. Idąc zauważyłyśmy niewielkie wzgórze, na nim małe lepianki, całe pokryte trawą. Na placu krzątała się grupa ludzi, lepiących garnki z gliny. Kobiety zręcznie wykańczały brzegi. Mężczyźni przygotowywali się do pójścia na rynek z dobrze wypalonymi garnkami. Przy pomocy kobiet ustawiali sobie na głowie garnki jeden na drugim. Potem ruszyli dość szybkim krokiem. Byli to ludzie niskiego wzrostu, wręcz mali, bardzo podobni do siebie. Na słomianej macie wesoło bawiły się dobrze odżywione dzieci.
Wszystkie kobiety były zajęte pracą, oprócz jednej starszej, „królowej” grupy, którą wszyscy darzą szacunkiem, ponieważ urodziła dużo dzieci. Po krótkiej rozmowie pożegnałyśmy ciekawą grupę. Byli to ludzie z plemienia Batwa. Ze względu na niski wzrost nazywamy ich Pigmejami.
Ruszyłyśmy w dalszą drogę. Po krótkim marszu spotkałyśmy dwoje ludzi pracujących w polu. Uprawiali ziemię motykami. Razem z nimi troje dzieci małymi motyczkami zaprawiało się do przyszłej pracy. Pole było kamieniste, za każdym poruszeniem motyki wydobywali dużo kamieni. Pot spływał im po twarzach, ręce mieli popękane od ciężkiej pracy. Mimo zmęczenia rozmawiali z nami przyjaźnie. Po wymianie kilkunastu uwag i spostrzeżeń kontynuowałyśmy naszą wędrówkę. Zaczęłyśmy wątpić, czy naprawdę idziemy w dobrym kierunku. W pobliżu paliło się ognisko. Podeszłyśmy, aby zasięgnąć informacji. Nad ogniskiem, na trzech dużych kamieniach stał garnek z wodą, wokół siedziało pięcioro dzieci. Matka obierała słodkie pataty. Zauważyłyśmy, że nasze przyjście było dla nich miłą niespodzianką. Zapytałam o ojca. Najstarszy, 12-letni chłopiec wyrecytował: „Nasz ojciec ma kilka żon, ostatni raz był u nas dwa lata temu, ja z mamą pracujemy, żeby wyżywić całą rodzinę.” Powiedziałam opuszczonej przez męża kobiecie, aby przyszła do nas, to pomożemy jej w jakiś sposób. Wkrótce istotnie zjawiła się w naszym domu i została obdarowana ryżem i fasolą.
Poinformowane o dalszej drodze dotarłyśmy wreszcie do zamierzonego celu. Na małym skrawku ziemi stał okrągły domek, spleciony z grubej trawy podobnej do wikliny. W Rwandzie ta trawa ma nazwę urubingo. Dom wyklejony był gliną. Dach pokryty był trawą, innego rodzaju, krótką i sztywną. Drzwi były zbite z czterech kijów w dość dużej odległości jeden od drugiego. Po jednej stronie domku była stroma ściana wzgórza, a po drugiej przepaść. Po kilku minutach byłyśmy otoczone gromadką ludzi. Wśród nich stał 17-letni chłopiec, który od urodzenia nie miał lewej ręki do łokcia. Mimo tego dobrze radził sobie przy uprawie ziemi. Ktoś powiadomił gospodarza domu, że ma gości i wkrótce zjawił się nasz „niezwykły człowiek”. Na imię miał Wincenty. Ucieszył się z naszego przybycia. Otworzył drzwi i zaprosił nas do środka. Przez małe wejście wchodziłyśmy prawie na czworakach. Wewnątrz domu ogarnęła nas ciemność. Nie było żadnego okna. Przez dziurę w dachu wpadał mały promień światła. Usiedliśmy na macie. Poprosiłam, aby opowiedział nam o swoim życiu. Zamyślił się, sięgnął po suchy liść tytoniu, powoli go kruszył i wkładał do fajki. Gdy ją napełnił, powoli zaczął opowiadać swoją historię.
Trzy lata temu zmarła mu żona, zostało czworo dzieci. Najmłodsze miało 4 miesiące. Teren, na którym leżało pole i stał dom, był własnością rodziny żony. Po jej śmierci rodzina wszystko zabrała. Wziął więc swoje dzieci i poszedł przed siebie. Dobrzy ludzie przyjmowali go na noc, w dzień pracował za trochę fasoli i kilka słodkich patatów. Rok temu na małym skrawku ziemi zbudował swój domek. W czasie trzyletniej tułaczki, z niedożywienia, braku higieny i opieki lekarskiej zmarło troje starszych dzieci. Wincenty często przedstawiał przewodniczącemu gminy swoją ciężką sytuację, prosząc o kawałek ziemi do uprawy. Za każdym razem obiecywano mu dać ziemię i na tym się kończyło. Postanowiłam interweniować w jego sprawie. Po kilku energicznych interwencjach przewodniczący gminy dał mu mało płatną pracę na drodze. Obiecał również kawałek ziemi. Mam nadzieję, że sytuacja naszego „niezwykłego człowieka” trochę się poprawi. Trzeba było jednak aż takiej ofiary.
Gdy wracałyśmy, słońce chyliło się ku zachodowi. Z jednej strony wzgórza były oświetlone promieniami słońca, a z drugiej pokryte rozłożystym cieniem. Wokół otaczała nas świeża zieleń. W pobliżu słychać było szum wody i śpiew ptaków. Patrząc na urodę przyrody rwandyjskiej, trudno jest uwierzyć, że w tak pięknym kraju kryje się tyle biedy ludzkiej.

Z Kraju Tysiąca Wzgórz nr 2
S. Marianna Oszczęda, Służka


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]