MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 6 (60), lipiec 2002 |
CHRYSTUS PRZYCHODZI DO TRĘDOWATYCH W Puri nad Zatoką Bengalską budzi się dzień. Poprzez gęste konary wysokich drzew okalających maleńką kapliczkę przedzierają się pierwsze odblaski słońca. Prosta kapliczka - mniejsza od wielu kaplic na polskich cmentarzach - niektórymi detalami przypomina hinduskie świątynie, ale przecież wieńczy ją krzyż, najświętszy znak Zbawiciela świata, Chrystusa, którego zna tak niewielu mieszkańców Indii. W lewym rogu kaplicy zwyczajna figura Niepokalanej, Tej, która zwycięża, depcząc głowę przewrotnego węża, a zarazem zachęca do spotkania ze swoim Synem. Także tutaj, w tym świętym miejscu.
O tym, że jest to miejsce uświęcone Bożą obecnością, czytelnie świadczy codziennie sam bonobasi - pustelnik, który przed przekroczeniem progu kaplicy zdejmuje obuwie. Tak trzeba; przecież Ten Który Jest nakazał tak uczynić Mojżeszowi i w kulturze Wschodu jest to zwyczaj powszechny. Ale najbardziej odróżnia kaplicę katolicką od świątyń religii Wschodu to, że jej drzwi są szeroko otwarte... Nikt nie pilnuje, nikt nie odgania, jak to na przykład czynią pandowie przed nieodległą świątynią Dżagannathy. Są otwarte na cały świat, bo przecież na prostym stole, przykrytym śnieżnobiałym obrusem, dokonuje się tajemnica Ofiary, która swymi zbawczymi skutkami ogarnia całą ludzkość. Za tym stołem siedzi - co trochę przypomina Ostatnią Wieczerzę Leonarda da Vinci - wiekowy katolicki bramin; tak go wszyscy tutaj nazywają.
Jest sam. Nie spieszy się. Jego skupioną i rozmodloną twarz rozświetla radość. Powód? Odprawia Mszę św. z nadzieją, że przyjdzie dzień, gdy całe Indie się nawrócą... Swą modlitwą ogarnia trędowatych i ich dzieci, którym poświęcił życie, tych wszystkich katolików hinduskich, którzy przyjęli chrzest dzięki jego posłudze misyjnej i żyją na co dzień jako „inni” w morzu hinduistycznym i muzułmańskim; ukochaną Ojczyznę - Polskę, z której został wywieziony przez hitlerowców w 1940 roku do... Dachau. Nie zapomina o swoich dobrodziejach z „łańcucha miłości” wiążącego wiele krajów świata - od Japonii, która, w tej chwili już krząta się wokół codziennych spraw, po Polskę, do której dzień zawita za kilka godzin. Modlitwa za zmarłych trwa długo. Tak wielu już stanęło przed Miłosiernym Stwórcą - rodzice, rodzeństwo, koledzy i przyjaciele, którzy pozostali w Gusen-Mauthausen i Dachau, współbracia zakonni, także ci, którzy byli misjonarzami w Indiach, wszyscy zmarli wierni i „niewierni” (tych jest najwięcej), trędowaci czy „niedotykalni” Adibasi, którym służył przez 25 lat...
Tak rozpoczyna swój zwykły dzień 84-letni misjonarz, tegoroczny kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla, o. Marian Żelazek.
Pytam: - Jest Ojciec znany w Kościele indyjskim i wśród wielu nie-Hindusów jako „druga Matka Teresa”, wśród hinduistów jako „święty” bramin, a wśród wszystkich jako apostoł miłosierdzia wobec trędowatych. Co dla Ojca, znanego dzięki tak wielu dziełom społecznym, jest najważniejsze?
- Życie duchowe... A największym zagrożeniem dla naszego życia duchowego jest to - mówi ojciec Żelazek - że możemy pracować dla Chrystusa, ale bez Chrystusa. Modlitwa jest dla nas, misjonarzy, niezbędna. Gdy ją zaniedbamy, wszelkie nasze wysiłki będą bezowocne. Praca misjonarza szczególnie tego wymaga, aby naśladować Chrystusa-Zbawiciela, Chrystusa-Kaznodzieję, Chrystusa-Nauczyciela, Chrystusa-Uzdrowiciela. Najważniejszym czynnikiem naszej pracy w kolonii trędowatych jest nasza obecność wśród nich. „Przeklęci” nie są już przeklętymi. Chrystus przychodzi do trędowatych. Rzecz to cudowna: spotkanie trędowatych z Chrystusem, którego my zastępujemy, albo lepiej - z Chrystusem w nas.
Całkowite zaskoczenie, to moja pierwsza reakcja. Bo i jakże...? Około tysiąca osób - polscy nobliści, politycy indyjscy i polscy, profesorowie prawa, nauk politycznych, historii i filozofii, teologii, muzyki, chemii, medycyny, fizyki i innych dziedzin nauki, którzy zgłosili ojca Żelazka do Pokojowej Nagrody Nobla, zwracają przede wszystkim uwagę na dwa fakty: jego „społeczną”', ofiarną pracę na rzecz trędowatych i niezwykłą otwartość ekumeniczną i międzyreligijną.
Zaraz potem przychodzi jednak refleksja: przecież gdyby to było „tylko tyle”, ojciec Marian nie wytrzymałby 52 lata w Indiach, gdzie znalazł się w kilka lat po długim pobycie w obozach koncentracyjnych. Słucham więc z podziwem jego dalszych wyjaśnień:
- W Indiach moją największą radością jest to, że reprezentuję Kogoś niewidzialnego, aczkolwiek rzeczywistego. Codziennie składam Eucharystyczną Ofiarę Bogu w imieniu całego świata. Samotność kapłana na misjach dodaje pracy misyjnej szczególnego uroku. Na misjach łatwiej jest „sportowcom”. Ale jeśli ktoś ma wszczepionego ducha poświęcenia, to i tak się zahartuje. Załamują się ci, którym brak ufności i wrodzonego ducha poświęcenia. Jeśli będziemy brać swój codzienny krzyż, jako coś naturalnego, to z pewnością będziemy szczęśliwi. A inni z nami.
Już wiem... Oto człowiek, kapłan, misjonarz, apostoł trędowatych, który każdego dnia jest świadkiem Chrystusowej Ewangelii. Nie głosi pięknych słów wyrwanych z pobożnych książek, lecz odwołuje się do własnych doświadczeń, odczytywanych w świetle głęboko przeżywanej wiary. A przy tym jest - jak ktoś powiedział - pokorny aż do bólu.
Polacy, którzy odwiedzili ojca Mariana w Puri i pracowali w jego ośrodkach, zwłaszcza w szpitaliku, zgodnie stwierdzają, że polski misjonarz jest świadkiem Ewangelii Miłosierdzia. Jest to tym bardziej niezwykłe, że Ojciec żyje w środowisku hinduistycznym, które nie docenia miłosierdzia. System kastowy nie pozwala na współczucie. Skoro należysz - uważa się - do niższej kasty, jesteś trędowaty, to znaczy, że na to zasłużyłeś. Dlaczego więc hinduiści zaakceptowali Matkę Teresę z Kalkuty i Ojca Żelazka z Puri, którzy codziennie stykali się z „niedotykalnymi”, świadczyli miłosierdzie wbrew podstawowej zasadzie hinduskiej kultury? Odpowiedź jest jedna - z powodu „wyższego”. Zostali uznani za „świętych”, za ludzi Bożych.
Ojciec Żelazek wyjechał do Indii wkrótce po studiach w Rzymie, w roku 1950. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat pracował wśród Adibasów, czyli ludzi najbardziej pogardzanych przez Hindusów i odsuwanych przez nich poza margines życia społecznego. Starał się przede wszystkim o to, aby ich dzieci zdobyły wykształcenie, jako niezbędny warunek awansu społecznego. Dziś jego wychowankowie są inżynierami, nauczycielami, kapłanami, politykami... W tamtych czasach jako misjonarz-pionier przemierzał w dżungli z narażeniem życia setki kilometrów pieszo, na rowerze, a później na motocyklu. Budował katolickie szkoły powszechne, rozrzucone na obszarze wielkiej misji, a później diecezji Sambalpur, i opiekował się nimi. Przez kilka lat zakładał od podstaw parafię misyjną w Bondamunda, m.in. budując zbiornik wodny, szkołę i kościół. Parafię przekazał miejscowym kapłanom, swoim wychowankom.
W latach 70-tych wielu misjonarzy wyjechało z Indii, bo z różnych stron dawano im do zrozumienia, że nie są już potrzebni. Nie tylko hinduskie władze patrzyły niechętnym okiem na białych kapłanów katolickich, łatwo kojarzących się ze znienawidzonymi Anglikami. Bodaj ważniejszym powodem było to, że Kościół lokalny - dzięki solidnej robocie takich misjonarzy, jak o. Żelazek - już okrzepł, rodzimi biskupi i duchowni przejęli ich funkcje...
Ojciec Żelazek odnalazł swoje miejsce. W roku 1975 udał się - jak z pewnością wielu wtedy myślało - na „placówkę straconą”, do centrum ortodoksyjnego hinduizmu, do Puri. Po misjonarzach hiszpańskich, pracujących tutaj pół wieku temu, pozostał zapadający się kościół i jakaś przybudówka-mieszkanie dla misjonarza, w której zadomowiły się na stałe szczury. Znów trzeba było zacząć od początku. Ojciec Marian wykonał normalną pracę związaną z charyzmatem werbistów: „rozkręcił” parafię, wybudował kościół, plebanię i centrum dialogu, a przede wszystkim poświęcił się konkretnemu dziełu miłosierdzia.
Na peryferiach Puri koczowali trędowaci. Nikt się nimi nie zajmował, mieszkali w szałasach, w jakichś ruderach. Trąd zbierał straszne żniwo. Polski werbista poszedł do nich, zaczął swą posługę od oczyszczania ran z robaków i odpadających skrawków ciała. Co niezwykłe - nigdy, by nie urazić swoich podopiecznych, nie założył rękawiczek. Na tym nie poprzestał. Postanowił, że założy wzorcowy ośrodek dla trędowatych. Swój pomysł zrealizował z iście polską fantazją. Wybudował domki dla 600 rodzin, przychodnię lekarską i mały szpitalik. Założył pracownię ortopedyczną, w której wyrabia się specjalne obuwie dla trędowatych, kuchnię miłosierdzia, staw rybny i kurzą fermę, przędzalnię i pracownię krawiecką. Kilkudziesięciu trędowatych znalazło pracę, już nie muszą żebrać. Przy pomocy Holendrów wybudował szkołę integracyjną, w której uczy się ponad 400 dzieci z rodzin trędowatych i zdrowych. Niedawno zakładał studnie z pompami ręcznymi dla „swoich” trędowatych, a wkrótce będzie rozbudowywał wspomnianą szkołę.
Polscy lekarze, którzy w jego ośrodku zdobywali praktykę w zakresie leczenia chorób tropikalnych, uważają, że otrzymał on od Boga dar miłosierdzia. Idzie do najbiedniejszych z biednych i trędowatych, dotyka ich, przytula, opatruje rany i... leczy. Tak twierdzą. Doktor Leszek Niepolski opowiada:
- Kiedyś przyszła do nas matka z dzieckiem chorym na malarię. Było w ciężkim stanie. Powiedzieliśmy matce, że potrzebne są bardzo drogie leki. Ale od razu dodaliśmy, że porozmawiamy o tym z Ojcem. Ojciec Marian przyrzekł, że kupi lekarstwa. Nie minęło wiele czasu, a matka przyszła znowu. Tłumaczymy, że wszystko już załatwione. Poszła. Za chwilę sytuacja się powtarza. Znów żąda, byśmy jeszcze raz zbadali dziecko. Tłumaczymy... Przychodziła siedem razy. Za ostatnim razem zaczęła krzyczeć, awanturować się. Widzimy, że jest niezrównoważona psychicznie. Było gorąco, tłum oczekujących pacjentów. Zdenerwowani próbujemy jakoś wbić jej do głowy, że dziecko ma zapewnione leczenie. Wtedy przyjechał ojciec Marian. Patrzy... Po chwili mówi cicho - po polsku - bardziej do siebie niż do nas: „Zobaczcie, jakie to piękne. Ona, jak Matuchna Maryja dla Jezusa, wszystko by zrobiła, nawet się upokarza, aby tylko jej dziecko było zdrowe”. Prawda czysta jak łzy tej awanturującej się matki. Jaką trzeba mieć wiarę, jak trzeba być świętym, aby tę prostą i jakby oczywistą prawdę dostrzec.
- Ojciec Marian - opowiada Anna Pietraszek, autorka filmu o polskim misjonarzu - wycinał po kawałku ciało ze stopy trędowatej. Było to straszne, odrażające. Ona oczywiście nic nie czuła, jak to w trądzie. Lecz widziała postępujący rozkład swego ciała. Była smutna, ale ufna. Płakała łzami, które nie zostały spowodowane cierpieniem fizycznym, lecz dziwnymi, ciepłymi łzami stęsknionej starszej pani. Wtedy ojciec Marian powiedział: „Ona nie płacze z powodu tych ran. Jej serce pęka z tęsknoty. Gdy rozpoznała u siebie trąd, uciekła z domu pod osłoną nocy, by uratować swych bliskich przed wypędzeniem z wioski”. Niepojęte! Jej rozpacz dotyczyła tego, że była bezsilna wobec własnej tęsknoty za rodziną. I nic nie mogła zrobić. Ojciec Marian dał jej wszystko, co mógł: dom, opiekę, przywrócił jej ludzką godność, był dla niej ojcem.
Dwa lata starszy od polskiego Papieża ojciec Marian ma jedno tylko pragnienie - pracować na froncie misyjnym do końca i spalać się powoli, jak świeca na ołtarzu Bożym. A jego przyjaciele pragną, aby świat - poprzez Pokojową Nagrodę Nobla - uhonorował miłosierdzie chrześcijańskie, któremu ojciec Żelazek był wierny przez całe swe niezwykłe życie. Jeśli możemy, polećmy czasami swoje modlitwy, zwłaszcza Koronki do Miłosierdzia Bożego, tej intencji... Andrzej Sujka Czytaj o o. Żelazku
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |