MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 7 (61), sierpień 2002 |
DAĆ ŚWIADECTWO EWANGELII 12.06.2002 r. odwiedził nasz ośrodek o. Marian Żelazek. Przyjechał do Gdańska na Kongres Misyjny, w ramach którego otwarto wystawę poświęconą jego pracy. Z o. Marianem rozmawia Marcin Dybuk. Co Ojciec czuł, gdy dowiedział się o swej nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla?
Kiedy dotarła do naszej kolonii informacja o tym, byłem zdziwiony, choć wcześniej słyszałem, iż w Warszawie noszą się z takim pomysłem. Z czasem jednak powoli zacząłem się przyzwyczajać do tej myśli. Wielkiego wrażenia na mnie to nie robiło. Bardziej byłem zaniepokojony, jak to wszystko będzie wyglądało. Zastanawiałem się także, czy zasługuję na takie wyróżnienie, czy należy się ono misjonarzowi.
52 lata pracy w Indiach, z czego ponad 20 lat z trędowatymi, to wielkie dzieło. Wyróżnienie też musi być wyjątkowe.
Od początku traktuję to jako wyróżnienie dla wszystkich misjonarzy, których jeden musi reprezentować. 5 lat spędziłem w obozie koncentracyjnym. Traktuję to też jako ukoronowanie oczekiwań moich współbraci, którzy umarli w obozie. Było nas tam 26 młodych kleryków, z czego 14 nie przeżyło. Każdy z nich przed śmiercią przekazywał swój zapał misyjny kolegom, którzy żyli. To wyróżnienie jest ukoronowaniem ich i mojego powołania. To jest nagroda dla ich męczeństwa i cierpień, które znosili w obozie. Gdyby Ojciec otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, na co by przekazał pieniądze?
Aby na wszystko starczyło, musiałbym dwa razy otrzymać Nagrodę. Potrzeby na misji są bardzo duże. Najpierw dałbym pieniądze kuchni miłosierdzia, opiekującej się 80 trędowatymi, które nie radzą sobie w życiu. Są ciężko chorzy. Pieniądze wpłaciłbym do banku, a z odsetek zabezpieczyłbym przyszłość kuchni. Część nagrody przeznaczyłbym dla naszego szpitala i szkoły. Przyszłość placówek zostałaby zabezpieczona. Prowadzi Ojciec szkołę. Uczą się w niej dzieci trędowate i z rodzin ubogich. Czym dla tych dzieci jest nauka?
W wysiłku rehabilitacyjnym trędowatych dzieci szkoła jest najważniejsza. Należy budować nowe pokolenie, które już zdrowe przejmie opiekę nad wioską i zadba o jej przyszłość. Mogę się pochwalić, że nasza szkoła już teraz ma dobre wyniki. Wśród absolwentów naszej placówki mamy inżyniera komputerowego! Był rok 1975. Maleńki zaniedbany chłopczyk siedział zawsze na kolanach u chorej babci. Staruszka była ślepa, a zamiast rąk miała tylko kikuty bez palców. Pieściła go tymi swoimi chropowatymi kikutami. Dzisiaj, dzięki Kościołowi katolickiemu, dzięki naszej chrześcijańskiej miłości, ten chłopczyk ukończył szkołę, poszedł do gimnazjum państwowego, potem na uniwersytet i został inżynierem. Ma własny motocykl. A co najważniejsze, nie wypiera się swojej rodziny, przyjeżdża do kolonii trędowatych i pomaga. Jaka jest przyszłość wioski, w której mieszkają trędowaci?
Jeszcze długo będzie potrzebna. Nie wiadomo skąd, ale zawsze znajdują się jacyś nowi trędowaci: okaleczeni, upokorzeni, odrzuceni i nieszczęśliwi. Prawdopodobnie w początkowym stadium choroby ukrywają się, a kiedy ran już nie da się ukryć, trafiają do nas. Niestety, często wtedy jest już za późno na leczenie. Przygarniamy ich, bo nie mają dokąd pójść. Pocieszające jest to, że z roku na rok jest coraz mniej nowych przypadków. W 2001 było tylko 59. Myślę, że w ciągu 20 lat kolonia przemieni się w normalną nowoczesną osadę. Ale ja już tego nie doczekam. Jaki był najbardziej wzruszający moment w pracy Ojca z trędowatymi?
Pamiętam umierającą w chatce staruszkę. Rozmawialiśmy. Mówiłem jej o dobroci Boga, który wynagrodzi jej całe cierpienie, które u niektórych trwa nawet 20 lat. Razem pomodliliśmy się. W pewnym momencie powiedziałem jej, że spotkamy się u Boga, bo przecież każdy z nas umrze. A ona odrzekła: Nie. Ty musisz zostać. I chyba nawet imię Jezusa wymieniła. Bo oni wiedzą, że to Chrystus posyła misjonarzy. I wtedy wydawało mi się, że do tej chatki naprawdę przyszedł Jezus. Chorzy okazują wdzięczność i takie sceny powtarzają się częściej. To są bardzo wzruszające i piękne chwile. Pracuje Ojciec wśród Hindusów ponad 50 lat. Został zaakceptowany. Jak na początku traktowano kapłana katolickiego?
Kiedy trafiłem na placówkę do Puri, myślałem, co zrobić, aby Jezus był obecny w wielkim mieście, które dla Hindusów jest tym, czym dla nas Częstochowa. Najpierw zbudowaliśmy bibliotekę katolicką. Codzień odwiedzało nas po około 80 osób, przeważnie Hindusów. Katolików w Puri jest niewielu. Zapraszaliśmy ich także do udziału w naszych konferencjach. Rozmawialiśmy. Razem modliliśmy się. Z zaprzyjaźnionymi osobami założyliśmy grupę dyskusyjną. Pomagała nam i pomaga także nasza działalność charytatywna. Kiedy na początku w mieście pojawił się nasz ambulans, który jeździł do trędowatych, wytykano nas palcami i wszyscy uważali, że jedziemy nawracać trędowatych. Wiedzieliśmy, że to byłaby najgorsza rzecz, jaką mogliśmy zrobić. Musieliśmy udowodnić, że nasza intencja jest czysta, że chcemy pomagać chorym. Powoli to zrozumieli. Na początku nas kontrolowali. Przysyłali swojego lekarza, który sprawdzał, czy nie nawracamy chorych na chrześcijaństwo. Kiedy zobaczył, że nic takiego nie robimy, sam ofiarował swoją pomoc. Z czasem nawet najwyższy kapłan ich świątyni przyprowadził wnuczkę do naszej szkoły. To było coś wielkiego. Zaufali nam. Co dla Ojca stanowi w pracy misyjnej największą wartość?
Najważniejsze jest dać świadectwo Ewangelii, zwłaszcza w Indiach. Już papież Paweł VI mówił, że dziś ludzie nie potrzebują słów, ale czynów. Potrzebują świadectwa życia. Po drugie - konieczny jest szacunek dla tych ludzi. Nie można się wywyższać. Trzeba stać się jednym z nich. Razem z nimi żyć, tworzyć, a przy tym zarażać miłością do Boga. Ale nic na siłę. Oni sami muszą przyjść do Jezusa. A co my, Polacy, możemy zrobić dla misji, dla misjonarzy?
Bez wsparcia duchowego, pomocy materialnej czy personalnej niewiele na misjach można zrobić. Wszystko, co dostajemy z Polski, przekazujemy najbardziej potrzebującym, najmniejszym z naszych braci. Wasza pomoc - mówię to w imieniu wszystkich polskich misjonarzy - jest nam potrzebna jak powietrze. Dziękuję za rozmowę i życzę wielu łask Bożych w pracy na misjach. O. Marian Żelazek urodził się we wsi Palędzie pod Poznaniem 30.01.1918 r. Po ośmiu latach rodzina przeniosła się do Poznania. Już w pierwszej klasie gimnazjum obudziło się w nim powołanie misyjne. Po przypadkowej lekturze czasopisma „Nasz Misjonarz” postanawia zostać uczniem gimnazjum misyjnego w Górnej Grupie. W r. 1937 zaczyna nowicjat. Po wybuchu II wojny światowej trafia do obozu koncentracyjnego. Po wojnie wyjeżdża kontynuować naukę w Rzymie. Tam 18.09.1948 przyjmuje święcenia kapłańskie. Niespełna dwa lata później jest już w Indiach, gdzie zaczyna pracę misyjną. Od r. 1975 zajmuje się trędowatymi. Porównywany jest do Matki Teresy z Kalkuty.
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |