Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 10 (64), listopad-grudzień 2002

PIĘKNY ZAKĄTEK MIŁOŚCI WZAJEMNEJ

1.10.2002 r. odwiedziła ośrodek Ruchu Maitri w Gdańsku s. Hanna Gnatowska, zajmująca się Adopcją Serca w Ruhango (Rwanda). Przyjechała do Europy na dłuższy urlop. Dzieli się nami swymi doświadczeniami.

Wojciech Zięba:Jak to się stało, że zajęła się Siostra naszymi dziećmi z Adopcji Serca.
S.H.: Byłam tylko na zastępstwie po wyjeździe siostry Ireny, która zajmowała się w Ruhango Adopcją Serca. Byłam odpowiedzialna za wspólnotę w Ruhango, która liczy 14 osób. Miałam bardzo dużo pracy. Po wyjeździe siostry Ireny do Polski doszła do nas siostra Geneviéve, Rwandyjka, by pomagać dzieciom. Jako Polka byłam sama. Powstała konieczność tłumaczenia listów, chodzenia do sekretariatu... Trzeba było się wciągnąć. Zbyt piękne jest to dzieło, by je zostawić. Byłam odpowiedzialna za naszą młodzież zakonną z pierwszego etapu formacji, więc pracowałam wśród dzieci z czterema postulantkami. Na początku byłam trochę załamana. Myślałam, jak sobie z tym wszystkim poradzę: dzieci, postulat, wspólnota, praca, inne obowiązki...
Praca z dziećmi kosztowała mnie i postulantki bardzo dużo zaangażowania i pracy ponad nasze zwykłe obowiązki - one były formowane do życia zakonnego, a ja je prowadziłam duchowo, miałam wykłady i normalny program życia zakonnego. Dziećmi zajmowałyśmy się w wolnych chwilach.
Zostało zrobione boisko, był sport z młodzieżą, były spotkania niedzielne, zabawy. Były organizowane spotkania rysunkowe dla dzieci, święta... Na Boże Narodzenie było piękne spotkanie. Szłyśmy odwiedzać dzieci, one też przychodziły do nas. Razem robiliśmy szopkę. One ją zrobiły u siebie. Na Wielkanoc malowałyśmy jajka, robiłyśmy święconkę, zapraszałam księdza. Całe nasze środowisko było zaangażowane w życie dzieci, najbardziej tych, które mieszkały blisko nas.
Potem poszłyśmy dalej. Dochodziły do nas wieści o konfliktach w rodzinach. Dzieci uciekały, bo niekiedy rodzina przyjmowała je, by mieć czasem korzyści, by co miesiąc były pieniądze, fasola i inna pomoc. Słyszeliśmy o różnych bardzo trudnych sprawach, w których dzieci były bezradne i nie miały się do kogo udać. Zaczęłyśmy więc organizować spotkania z rodzinami zastępczymi, w których często pomagała mi pani Marta, opłacana przez was nasza sekretarka (jaka ona jest w tym sekretariacie, taka jest, ale zna dzieci, ich problemy i angażuje się - to jest jej dobra strona). Byłyśmy bliskie dzieciom.
Niektóre z nich są bardzo zranione przez wojnę, inne - przez złe traktowanie. Tłumaczyłam problemy moim postulantkom (łatwiej mi było mówić po francusku), a one spotykały dzieci, rozmawiały z nimi i szukały rozwiązań. Pomagały im przechodzić ponad trudnościami i odkrywać, co jest w ich życiu i otoczeniu pozytywne. Zapalało się słoneczko. Myśmy też to czuły. Później jedna postulantka odeszła. Zostały trzy dziewczęta i ja. Była też zaangażowana pielęgniarka, która mogła dać leki i udzielić pomocy medycznej. Zauważałyśmy ogromne zmiany wśród dzieci - bliskość, rodzinność. Można to było odczuć.

W.Z.: Może pamięta Siostra jakieś ciekawe wydarzenia z tej pracy, historie dzieci...
S.H.: Pamiętam dziewczynkę imieniem Oliva. Jej brat się nazywał Sebastian. Przebywały w sierocińcu stworzonym trochę „na dziko” przez siostrę Irenę. Trzeba było dzieci rozesłać do rodzin zastępczych. Sebastian wrócił dużo wcześniej do swej babci. Teraz Oliva też została odesłana. Była dzieckiem dosyć trudnym. Już dorastała - miała 14-15 lat, więc sytuacja nie była łatwa. Zaczęła opuszczać szkołę, nie słuchała babci i żądała wypłacania jej tego, co babcia dostawała na jej utrzymanie w ramach Adopcji Serca. Nawet kozy, które miała, wzięła na sznurek i zaprowadziła na rynek, aby je sprzedać. Chciała tak pokazać, że ona jest sama dla siebie, jest wspomagana z Polski przez nasz ośrodek i babcia nie ma na nią żadnego wpływu; nikt nie ma, bo ona ma kozy, ona ma pomoc, ona ma fasolę. Zaczęła sama przychodzić do ośrodka - babcia z workiem po fasolę i Oliva też z workiem. Zobaczyłyśmy więc, że jest konflikt. Oczywiście pani sekretarka odwiedziła ją raz, drugi raz była z siostrą Geneviéve i dobrze poznały sytuację.
Pewnej niedzieli całe popołudnie spędziłyśmy razem: siostra Geneviéve, pani Marta, Oliva i ja. Oliva była bardzo zdenerwowana. Rozmawiałam z nią najpierw bardzo łagodnie, z dobrocią. Szukałyśmy pozytywnych cechy babci i wspólnego mieszkania: że są dzieci, które nie mają rodzin, a ona jednak ma rodzoną babcię, że powinna zachować z nią jakieś relacje... Potem prosiłam, by sama powiedziała, jak jest z babcią. Mówiła o niej jak najgorzej. Starałyśmy się też, znając wersję babci, spojrzeć na to z drugiej strony.
Kiedy jednak Oliva była wciąż uparta, powiedziałam: „W takim razie napiszę raport do Ruchu Maitri, jaka jest sytuacja i jak odbierasz pomoc z Polski - że jest powodem kłótni, że chcesz się odłączyć od babci, że nie akceptujesz jej, ubliżasz, chcesz sama tym dysponować... Po prostu napiszemy, co ty wyrabiasz i że skutek pomocy jest odwrotny od oczekiwań, bo się panoszysz i nie chodzisz do szkoły. Maitri nie będzie już przysyłać pomocy. Będzie koniec - pomożemy innemu dziecku.”
Przede wszystkim chodziło o to, że przestała chodzić do szkoły. Reagowała nauczycielka i otoczenie. Oliva wzięła to wszystko na serio. Zaczęłyśmy bardzo śledzić sytuację, utrzymywałyśmy kontakt z nauczycielką. Oliwa wróciła do szkoły. Sytuacja z babcią i z bratem się poprawiła i problem się rozwiązał.
Mówię to, byście wiedzieli, że pomoc ma czasem różne efekty. Takich sytuacji jest wiele. Ważne jest, by pomóc dzieciom odbierać pomoc pozytywnie, by była ona źródłem wzrostu duchowego, ludzkiego, moralnego, a nie uczyła tylko zachłanności i chęci posiadania czegoś, co przyszło jednak z dobroci serca.

W.Z.: Jaka jest w tym rola korespondencji z ofiarodawcami?
S. H.: Dzieci bardzo się cieszą, gdy dostają listy. Bardzo na nie czekają. Ogromnie się cieszą z kartek - kolorowych, świątecznych. Przychodzi do nas młodzież ze szkół średnich, którą wspomagacie, by tłumaczyć listy z francuskiego na kinyarwanda dla młodszych dzieci. Mówimy dzieciom - sama też mówiłam - że rodzice się o nie troszczą i stąd te listy.
Mamy chłopca, z którym są ogromne trudności. Porzucił naukę. Wtedy - podobnie jak w przypadku Olivy - powoływałam się na rodziców, którzy go wspierają. Mówiłam, że jeśli nie wróci do szkoły i nie zaniecha swego złego postępowania, rodzice w Polsce bardzo się zasmucą. Zauważyłam, że to do dziecka przemawiało. Nieraz mówiłam dzieciom: „Nie są to ludzie bogaci. Chcą wam pomóc z dobroci serca, a wy to marnujecie, nie korzystacie...” Trochę go to poruszyło.
Był to jednak wyjątkowy łobuz. Zszedł naprawdę na złą drogę. Raz prosiłam, by przyniósł świadectwo, aby je wysłać rodzicom. Przyniósł świadectwo kogoś o tym samym imieniu, a ja, nie zorientowana, skopiowałam je i chyba je wysłaliśmy. Nie zwróciłam uwagi, pani sekretarka tym bardziej. Ale sprawa wyszła i potem była regulowana. Uświadamianie dzieciom, że w Polsce są rodzice, rozmowa z nimi, gdy znam treść ich listów, bardzo pomaga. To jest bardzo pozytywne.

W.Z.: O czym rodzice mieliby pisać dzieciom? Co je umocni?
S.H.: Ważne jest, by pisali o swym zaangażowaniu i odpowiedzialności za ich życie i przyszłość, ale też o oczekiwaniu lojalności, by pomoc była dobrze wykorzystywana.

W.Z.: Co dzieci wiedzą o Polsce?
S.H.: Tyle, ile piszą rodzice. Najczęściej piszą o porach roku, ale też o świętach, o tradycjach polskich. Rodzice piszą też o swej miłości i przywiązaniu do dzieci, o naszym kraju, o swoich dzieciach, o rodzinach, np. że ich córka jest na studiach. To dzieci z nimi łączy. Nie mogę o tym tak szeroko opowiedzieć, jak siostra Irena, która była naprawdę niesamowita. Kiedy razem podróżowałyśmy, zajmowała się korespondencją. Nie miała czasu rozmawiać, choć nieraz jechało się dwie godziny. Miała pełen fartuch listów. Wszystkie czytała, sprawdzała i była doskonale zorientowana. Ja aż tak zorientowana nie byłam, już bardziej postulantki, które mi pomagały - też czytały i tłumaczyły niektóre listy. Bardzo je prosiłam, by tłumaczyły, bo młodzież ze szkół średnich pisała różne głupstwa (poziom francuskiego jest tam różny).
Ta korespondencja jest dla nas trochę uciążliwa. Pochłania mnóstwo czasu. Ale sądzę, że jest to jedyny środek na tworzenie więzi, by Adopcja nie prowadziła tylko do wyciągania rąk po pieniądze, ale też do budowania bliższych relacji.

W.Z.: O czym rodzice nie powinni pisać?
S.H.: Ktoś kiedyś pisał o jakichś aktorach, ale dzieci o nich nic nie wiedzą, więc im tego nawet nie tłumaczymy. Opisywanie filmów, kina czy teatru nie ma sensu, bo to nie ma żadnego odniesienia do świata naszych dzieci. Raczej pisać o rodzinie: co się w niej przeżywa, jak rodzice traktują swoje adoptowane dziecko... Niektórzy piszą, że kochają je jak własne, są też osoby samotne, które bardzo się przywiązują do adoptowanego dziecka.
Niektórzy jednak piszą o piesku i o kotku... W kulturze rwandyjskiej pisanie o nich do dziecka nie przemówi, bo pies jest w Rwandzie czymś najgorszym, obrzydliwym.

W.Z.: My to mówimy, ale i tak piszą.
S.H.: No właśnie! Przysyłają zdjęcia z pieskiem, z kotkiem, np. samotna pani ma pięknego psa i tuli się do niego... Taka fotografia nie przemówi do dziecka rwandyjskiego. Raczej robić zdjęcia w otoczeniu ludzi, rodziny, a nie zwierząt. Sama nieraz się zaśmiewałam. Nasza pani sekretarka oglądała ze mną te zdjęcia i mówiła: Jak to w ogóle dziecku dać?
W rozdzielaniu pomocy nie bierzemy też pod uwagę wyznania. Dzieci wyznania adwentystów i innych sekt nie przyjmują żadnych obrazków religijnych. Kartki tak (np. przyroda), ale jeśli tam będzie Pan Jezus czy Matka Boża - nie przyjmują. Rodzice wysyłają często opłatek, ale nie dajemy go w ogóle, bo dzieci nie wiedzą, co z nim robić.

W.Z.: Ofiarodawcy często pytają, co można zrobić prócz wysyłania pieniędzy i listów.
S.H.: Modlić się. Bardzo się modlić. Łączyć się duchowo. Ja bardzo wierzę, że dobroć ich serca wyraża się przez gest materialny, słowa, fotografie i modlitwy. Trzeba łączności duchowej. To się czuje i przeżywa. Dzieci bardzo się cieszą z tej obecności duchowej.

W.Z.: Czasem padają pytania o spotkanie z dziećmi, sprowadzenia ich do Polski...
S.H.: We Francji i Belgii, gdzie rodzice „fizycznie” adoptowali dzieci, są różne bolesne doświadczenia. Myślę, że nie ma potrzeby spotykania się. Jest to związane z ogromnymi kosztami. Nigdy też nie wiemy, jakie nadzieje te dzieci mogą sobie robić. Większość chciałyby opuścić kraj i przyjechać do Polski. Takiej działalności nie możemy prowadzić, bo mogłaby jednocześnie zaszkodzić i wam.
Od początku trzeba założyć ofiarę, że ta pomoc jest niesiona bez spotkania się. Są fotografie i trzeba zostać na tej płaszczyźnie. Nie możemy też umożliwić polskim rodzicom przybywanie do nas i spotykanie się z dziećmi. Jak jedno będzie miało taką możliwość, to powinno mieć drugie, trzecie i dziesiąte. Trzeba po prostu od początku z tego zrezygnować i zaufać, że są siostry, które się opiekują dziećmi, a nawet gdyby polskich sióstr nie było, są siostry miejscowe, są kapłani, są ludzie dobrej woli i robią to, co mogą najlepiej...
Myślę, że bardzo ważne są kontakty korespondencyjne dzieci z rodzicami i nad tym trzeba będzie popracować. Ale w przyszłości będzie nas więcej i wtedy może nasze siostry przełożone będą mogły kogoś do tego oddelegować. My wykonujemy tę pracę tylko w wolnych chwilach , bo nasze obowiązki są inne. Oczywiście robimy to, co jest nam polecone.

W.Z.: W jaki sposób jest przygotowana nowa grupa dzieci do Adopcji?
S.H.: W Ruhango pani Marta, sekretarka, spotyka dzieci. Mówi, że przygotowujemy nową listę i czekamy na pozwolenie jej finansowania. Już wtedy są echa, gdzie są potrzebujące dzieci. Te dzieci przychodzą, są fotografowane, wypełnia się kwestionariusze, przygotowuje się dokumentację i dzieci czekają, czekają, czekają... aż dostaną od nas wiadomość, że mogą przyjść po pomoc. Wtedy są informowane, że zostały adoptowane. Sprawdza się, czy wszystkie chodzą do szkoły, czy są wyposażone. Trwa to jakiś czas. Są spotkania z panią Martą, która z nimi rozmawia.

W.Z.: Co się dzieje z dziećmi, gdy rodzice adopcyjni przestają płacić?
S.H.: Wtedy pani Marta spotyka dziecko i mówi, że jest taka wiadomość. Na ogół to my mówimy, bo to do nas dochodzi, że takie i takie dziecko już nie będzie wspomagane.

W.Z.: Jak dzieci to przyjmują?
S.H.: O, one by dały wszystko, żeby być wspomagane. To jest nieraz sposób na utrzymanie całej rodziny. Oni potrafią się wszyscy utrzymać z tej fasoli i ubrane są wszystkie i do szkoły idą wyposażone. Dla nich jest to duża pomoc, zwłaszcza dla młodzieży w szkole średniej. Sama jednemu chłopcu mówiłam, że już ukończył szkołę i nie będzie dalej otrzymywał pomocy, a on pyta: dlaczego i dlaczego? On jeszcze by chciał, chciałby też pojechać do Polski na studia. Jeden chłopiec po skończeniu szkoły średniej napisał list, który kazałam wycofać, bo prosił, by rodzice adopcyjni wszystko mu załatwili, by mógł przyjechać do Polski.
W.Z: A gdyby znalazła się rodzina, która chciałaby opłacić dziecku studia za granicą?
S.H.: Trudno to sobie wyobrazić. Gdyby jedno wyjechało, inne też by chciały. To by były całe tłumy. Potem oni by z Polski wyjechać już nie chcieli, tak że mielibyście później wielkie problemy ze strony państwa. Wyrwanie się za granicę jest dla nich czymś niesamowitym. Jak studiowałam w Kanadzie, było tam sporo ludzi zaproszonych na szkolenie psychologiczne, głównie z Rwandy, by po studiach pomagali leczyć wojenne zranienia psychiczne. Dyrekcja miała później ogromne problemy, bo oni przyjechali, skończyli studia i zostali. Nikt nie wrócił.
Poza tym tutaj bardziej potrzebne jest kształcenie zawodowe, bo nie ma aż tyle pracy dla ludzi z wykształceniem wyższym, którzy chcieliby być tylko urzędnikami.

W.Z.: Co jeszcze chciałaby nam Siostra powiedzieć tak „od serca”?
S.H.: Od serca? O! Od serca to bardzo, bardzo dziękujemy za waszą działalność, za wierność człowiekowi, którego nie znacie. Przecież go nie spotykacie, nie wiecie, kim on jest, a jednak jest systematyczność, wierność, wytrwanie - ofiarność wasza i praca ludzi w całej Polsce, którzy wspierają dzieło Ruchu Maitri. Ta pomoc jest bardzo ważna. Jest ziarnem nadziei, sianym każdego miesiąca, bo co miesiąc dzieci i rodziny są wspomagane.
Też dzięki za miłość, jaką dajecie poprzez korespondencję, która jest naprawdę regularna. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć... ale jestem tym bardzo uradowana. Żałuję trochę, że nie mogę jechać do Rwandy kontynuować to dzieło. Teraz robią to inni. Ale mam nadzieję, że będzie mi to dane w przyszłości. Dzięki naszemu spotkaniu w Gdańsku będę już wiedziała, z kim współpracujemy, jak to wygląda, jak wy tu żyjecie, jak pracujecie. Wtedy to będzie bardziej osobiste.
To, co możemy robić, co osobiście widziałam i przeżyłam w Rwandzie przez ostatni czas i czego byłam świadkiem, gdy dla sierot pracowała siostra Irena, to wszystko było możliwe dzięki wam i waszej pomocy. My jesteśmy jakby przedłużeniem waszej dłoni, waszych ramion, dobroci wielu ludzi z Polski. Może miałybyśmy mniej pracy, mniej kłopotów, gdyby was nie było, ale ponieważ jesteście, ponieważ tak działacie i tak nas mobilizujecie, my odkrywamy tych ludzi.
Najpiękniejszy czas jako misjonarka przeżyłam właśnie dzięki wam. Choć przez wszystkie lata pracowałam, byłam zaangażowana, ale nie była to taka praca misyjna, o jakiej marzyłam od dziecka. Często były to wykłady, spotkania, bardzo potrzebne Zgromadzeniu. Za to, co mogłam doświadczyć dzięki wam, jestem bardzo, bardzo wdzięczna. Pomagacie innym, ale pomagacie i nam przeżywać głębiej pracę misyjną - jedność duchem z innymi, ducha ofiarności i powierzenia drugiego człowieka Opatrzności Bożej, także ducha misyjnego oddania się - choć maleńką kropelkę z tego, co robiła Matka Teresa z Kalkuty czy ojciec Damian na Molokai, gdy ofiarował się trędowatym... Doznałam tego w bardzo maleńkim stopniu. Może trzeba dłuższego doświadczania tej pracy.. Ale najszczęśliwsza w mej pracy jestem właśnie dzięki współpracy z wami, waszej pomocy i mojej możliwości bycia przedłużeniem waszych ramion na misjach. Za to bardzo, bardzo dziękujemy i jesteśmy wdzięczne.
Modlimy się za was i dzieci się modlą. Jest silna więź duchowa między dziećmi a rodzinami adopcyjnymi, bo o tym przypomina siostra Geneviéve i pani Marta, gdy spotyka dzieci. Na ogół to one przekazują wszystkie sprawy w języku kinyarwanda i mówią mi o więzi duchowej między dziećmi i tutejszymi rodzinami a wami. Nie jest to tylko narzekanie, że jest trudno. Nie, nie! Jest tu bardzo piękny zakątek miłości wzajemnej, jedności duchowej, łączności tamtego świata z Polską, z wami w Gdańsku i z rodzinami w całej Polsce.


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]