MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 3 (67), maj 2003 |
BYLIŚMY W WIĘZIENIU Jest środa, 1 stycznia 2003, Nowy Rok, który przeżywamy w Rwandzie. Jesteśmy z wizytą u Sióstr Pallotynek w Kigali-Masaka, ok. 15 km od centrum miasta. Na noworoczny poranek siostry przygotowały dla nas program specjalny - wizytę w więzieniu.
Po siódmej rano jedziemy z siostrą Martą i Marzeną do Gikondo, jednej z dzielnic Kigali, do Księży Pallotynów. Ich placówka sąsiaduje przez płot z wielkim więzieniem, w którym stłoczono ok. 6,5 tys. więźniów, w tym kilkuset nieletnich. Siostry Pallotynki z Gikondo już od kilku lat przygotowują dla nich codziennie 400 litrów pożywnego gorącego napoju z mąki z sorgo o nazwie igikoma. Zakup mąki finansuje Ruch Maitri ze środków na dożywianie zagłodzonych dzieci. Więźniowie w Rwandzie nie dostają jedzenia. Żywność muszą dostarczyć rodziny, które dwa razy w tygodniu mogą im przynieść wyłącznie gotowane pożywienie. Jeśli któryś z więźniów nie ma rodziny albo mieszka ona zbyt daleko, skazany jest na łaską współwięźniów. A ponieważ nikomu się tu nie przelewa, tacy więźniowie nędznie wegetują, a czasem nawet umierają z głodu i chorób z niedożywienia.
Księża Pallotyni mają zgodę na odwiedzanie więzienia, odprawianie Mszy św. i spowiadanie. Wykorzystujemy to i dołączamy się do ks. Beniamina, czarnego kapłana, z którym zmierzamy ku bramie więzienia. Choć z władzami więzienia nic nie było wcześniej uzgodnione, mamy nadzieję, że wejdziemy do środka. Ks. Beniamin chwilę rozmawia ze strażnikami przed pierwszą, zewnętrzną bramą (są to dwaj młodzieńcy w cywilnym ubraniu, którzy siedzą z automatami na ziemi przy budce strażniczej), następnie wchodzi do środka, pozostawiając nas przed bramą. Okazuje się, że dyrektorka więzienia i jej zastępcy są nieobecni. Mimo to ks. Beniamin uzyskał zezwolenie od kogoś, kto się czuł dostatecznie kompetentny.
Wrócił po nas i wspólnie wchodzimy przez pierwszą bramę, przegrodzoną linką, na pierwszy dziedziniec, niemal zupełnie pusty. Tylko przed drugą bramą, prowadzącą już bezpośrednio do więzienia, jest kilka osób - niektóre w ubraniach cywilnych, inne w jasnoróżowych ubraniach więziennych. Nigdzie nie widać strażników mundurowych. Tylko po zachowaniu można poznać, że są nimi niektórzy z cywilów przed bramą (bez broni). Przechodzimy przez drugą bramę - z blachy, z otwartymi na oścież małymi drzwiami - na główny dziedziniec więzienia. Przypominam sobie piekło Dantego. Me odczucie jest podobne. Nie mogę powiedzieć, by to mną wstrząsnęło. Raczej opanowało mnie nieprzyjemne, przygnębiające uczucie. Wszystko jest tu zapuszczone, sczerniałe, zakopcone, panuje mroczny hałas, w którym zlewają się pokrzykiwania dozorców, więźniów i inne odgłosy życia więziennego. Czuje się szczególny smród - lekko przygniatający, ale do zniesienia.
Wokół obszernego prostokątnego dziedzińca stoi dwupiętrowy budynek. Wysokie hale na poziomie gruntu mają wielkie otwarte bramy, przez które trochę widać wnętrze. Ustawione w rzędach pięciopiętrowe prycze, niektóre osłonięte jakimiś przepierzeniami, gdzie śpią więźniowie. Na piętrze są małe okna i wejścia, za którymi widać w wielkim nieładzie drobne rzeczy więźniów. Wejść do środka nie możemy - dla nas wstęp wzbroniony.
Dziedziniec jest pełen więźniów. Niewielka część ma różowe stroje, większość ma ubrania cywilne. Niektórzy więźniowie są czysto i elegancko ubrani - najpewniej rodzina się o nich troszczy. Inni są ubrani tak, jak wielu Rwandyjczyków - w ubrania stare i brudne.
Więźniowie w różowych strojach mogą wychodzić za bramy więzienia i bardzo to sobie cenią, a nawet za to płacą, gdyż jest to okazja do drobnego zarobku, ewentualnie kradzieży. Więźniowie w zwykłym ubraniu nie mogą opuszczać więzienia. Choć straż jest bardzo słaba, a bramy nie zamknięte, nie zdarza się, by ktoś uciekł. Nie pozwala na to strach - w gęsto zaludnionej Rwandzie nie ma się gdzie ukryć, a kary za ucieczki są drakońskie.
Na połowie dziedzińca, pod zadaszeniem z plandek, jest przygotowywana katolicka Msza św. Jako goście honorowi zostaliśmy posadzeni obok ołtarza na drewnianej ławce. Na przeciw nas, po drugiej stronie ołtarza, zasiada ok. pięćdziesięcioosobowy chór, którego członkowie są ubrani w szczególne uniformy - niebieskie bluzki z jakimś emblematem i granatowe spodenki.
Zaczyna się Msza św. w języku kinya-rwanda, dla nas zupełnie niezrozumiałym. Chór z towarzyszeniem zdezelowanych przenośnych organów elektrycznych i bębnów, śpiewa potężnie i z wielkim zapałem. Wojtek, który jest zawodowym muzykiem, twierdzi, że jest to najlepszy śpiew, jaki słyszał w Rwandzie. Ja fachowcem nie jestem, ale wprost fascynuje mnie jeden ze śpiewaków w pierwszym rzędzie na przeciw mnie - zapał i radość, z jakimi śpiewa, wprost z niego tryskają. Oczy ma utkwione w dyrygencie; śpiewa pełną piersią, podobnie i inni. Jest to zapewne jedna z niewielu okazji oderwania się od przygnębiającej rzeczywistości życia więziennego, chwilowego zapomnienia o wszystkich problemach, cierpienia i strachu, i wzniesienia serca i myśli - nie tylko dla śpiewaków, ale dla wszystkich uczestników nabożeństwa, którzy oczywiście dołączają się do chóru zarówno śpiewem, jak i klaskaniem w dłonie. Zapewne jest tego świadomy i ks. Beniamin, który podczas swego - chyba ciekawego, a na pewno wygłaszanego w bardzo charyzmatyczny sposób - kazaniu kilkakrotnie słuchaczy rozśmieszył. Jak nam później powiedział, starał się na początku roku wlać do serc słuchaczy optymizm, nadzieję i dobry nastrój. Wcale w tym nie przeszkadzało, że z drugiej części dziedzińca dochodzą do nas różne głosy, rąbanie drzewa na opał i śpiewy z odbywającego się tam nabożeństwa protestanckiego.
Na koniec Mszy św. ks. Beniamin przedstawia nas i mówi, czym się zajmujemy (na angielski trochę przekłada mi sąsiad - młody, dobrze i czysto odziany więzień z Biblią w ręku). Po Mszy dostajemy od przedstawiciela więźniów małe podarunki: drewniane, ręcznie z dużą precyzją wykonane różańce. Przedstawił nam również więźnia, który je wykonał. Jestem tym prostym gestem doprawdy wzruszony. Ten drobny dar jest jednym z cenniejszych, jakie z Rwandy przywiozłem.
Podajemy ręce stojącym wokół więźniom i powoli wychodzimy z więzienia. Pytam się sam siebie, co tych młodszych i starszych mężczyzn może czekać. Większość z nich jest w tym więzieniu już szereg lat, choć ich przypadek nie został zbadany przez żaden sąd. Prawdopodobnie są między nimi zabójcy z czasów ludobójstwa (kwiecień-czerwiec 1994), którzy mają na sumieniu ludzkie życie, ale są tu z pewnością i ludzie niewinni, którzy znaleźli się w więzieniu po anonimowym donosie zawistnego sąsiada i przez lata czekają na swój proces. Rwandyjski rząd jest tego chyba świadomy i stara się znaleźć rozwiązanie, które by ulżyło więźniom z przepełnionych więzień i skróciło oczekiwanie na proces. Stworzył system „sądów ludowych”, tzw. gacaca, które mają wzór w tradycyjnym przed-kolonialnym systemie rwandyjskiego samorządu na różnych poziomach: od gminy przez prefekturę aż do poziomu krajowego. Na wiosnę tego roku około 1/3 więźniów miała być wypuszczona, by oczekiwać na swój proces przed sądem gacaca na wolności. Jednak wywołuje to u niektórych ludzi na zewnątrz - ale i u więźniów - obawy o własne bezpieczeństwo, może też prowadzić do wypadków samosądu ze strony krewnych ofiar ludobójstwa i wywołać nową falę przemocy.
Rozliczenie z trudną przeszłością, choć w ciągu ostatnich lat posunęło się naprzód, będzie z pewnością bolesne i jeszcze potrwa. Josef Kuchyňa
Z czeskiego tłumaczył Wojciech Zięba Ofiary na dożywianie nieletnich więźniów można przesyłać na nasze konto z dopiskiem „więźniowie”. |
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |