MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 9 (73), grudzień 2003 |
DAŁEM SIĘ UWIEŚĆ ŚW. FRANCISZKOWI O. Arkadiusz Kukałowicz jest franciszkaninem. Pracuje od 11 lat w Kenii, obecnie w Limuru. Jest to duże miasteczko przemysłowo-rolnicze, leżące na wys. 2.400 m n.p.m., 35 km od Nairobi. Klimat jest tam chłodny, „taki polsko-wiosenno-jesienny”. O. Arkadiusz jest tam proboszczem od ponad dwóch lat. We wrześniu odwiedził nasz ośrodek. Rozmawia z nim Wojciech Zięba. Jak Ojciec trafił do Kenii?
Zostałem wysłany do Afryki w r. 1992, zaraz po święceniach kapłańskich. Jestem tam już 11 lat. Oczywiście prosiłem wcześniej przełożonych, bym mógł tam pracować. Dlaczego chciał Ojciec wyjechać?
W latach 1984-85, za namową jednego z moich kolegów (jest on księdzem z diecezji gdańskiej), pojechaliśmy na wieczernik misyjny, prowadzony przez Księży Pallotynów i Siostry od Aniołów. Byli tam misjonarze z Rwandy. Wydaje mi się, że wtedy, widząc niesamowitą radość tych misjonarzy, ich zaangażowanie i prostotę, gdzieś w głębi serca zachorowałem na Afrykę, na pomoc, na pracę w tamtym terenie, z tamtymi ludźmi. Zakorzeniło się to i rosło. Nie wiem, czemu poszedłem akurat do Franciszkanów, ale cieszę się, że dałem się uwieść św. Franciszkowi. Powołanie jest wielką tajemnicą wiary, ale myślę, że Pan Bóg kiedyś mi to powie. Jest niesamowite, że mogłem po święceniach kapłańskich po prostu wyjechać do Afryki. Pierwsze wrażenia...
Wylądowałem tam w sierpniu 1992 roku, gdy w Polsce były niesamowite upały. Musiałem jechać przez Włochy - tam też były wielkie upały. Natomiast w Afryce było zimno, deszcz, wiszące nisko chmury, a ja mam 18 kg bagażu - same podkoszulki, bose stopy w sandałach... Wywieźli mnie do Limuru, 2400 m n.p.m., gdzie było zimno, padał deszcz i przez dwa tygodnie nie było prawie słońca. Nabawiłem się ostrego przeziębienia. Musiałem brać antybiotyki i głupio było pisać do mamy: „Gorące pozdrowienia z Afryki”. To wrażenie zostało mi do dziś - chmury i zimno. Ale gorące serca ludzi rozgrzewają ten dziwny „afrykański” klimat.
Przez pierwszy rok studiowałem angielski w Nairobi, później zacząłem pracę w Limuru jako wikary (do r. 1998). Potem trzy lata pracowałem w domu formacyjnym w Nairobi jako formator. Od r. 2001 pracuję znowu w Limuru, teraz już jako proboszcz.
Parafia ma kościół centralny pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu w Limuru i dwa kościoły dojazdowe - jeden w miejscowości Rironi, drugi w małej dolince Mithiga. W każdą niedzielę celebrujemy Eucharystię w naszych kościołach, chyba że padający deszcz i błoto nie pozwala dojechać. Obsługujemy jeszcze małą kaplicę w Mukurwe. Jesteśmy tam z Eucharystią raz w miesiącu. Charakterystyczne u nas w parafii w Kenii są małe wspólnoty chrześcijańskie. W całej parafii mamy 27 wspólnot, np. przy kościele centralnym jest ich 12, przy jednym kościele dojazdowym - 10, przy drugim - 4 i jedna przy plantacji herbaty. Choć odprawiamy Msze w każdą niedzielę we wszystkich kościołach i kaplicach, w tygodniu jeździmy też do wspólnot i odprawiamy Msze w domach. Bardzo pomagają one w pogłębieniu relacji między kapłanem a wiernymi. Wspólnoty spotykają się raz w tygodniu, w niedzielę po południu. Modlą się razem - odmawiają różaniec, czytają Pismo Święte, omawiają teksty liturgiczne z danej niedzieli itp. Na spotkaniach starają się rozwiązać swoje problemy, pomagać sobie nawzajem. Tam nikt nie jest zostawiony samemu sobie. Czy prowadzicie jakieś dzieła pomocy?
W naszej parafii prowadzimy dwa projekty. Pierwsze dzieło to dom rehabilitacji dla dziewczynek z ulicy, dla dziewczynek, które były molestowane fizycznie, psychicznie albo seksualnie, albo z rodzin zagrożonych, np. AIDS, narkomanią czy prostytucją. Dom funkcjonuje od października 2002. Jest to nasze dzieło franciszkańskie, chociaż prowadzone przez siostry Córki Serca Jezusowego. Mamy 29 takich dziewczynek w wieku od 2,5 do 12-13 lat. Starsze chodzą do szkoły, młodsze do przedszkola, ale mieszkają w tym domu. Nie chcemy zrywać ich więzi z rodzicami, lub - jeśli nie żyją - z rodziną, zabierać im praw rodzicielskich czy opiekuńczych, bo w Afryce ważne jest powiązanie: rodzina - klan (albo szczep) - ziemia. Gdy zabierze się prawa rodzinie, dziecko traci przywiązanie do szczepu, do ziemi. Nieważne, jak malutki to skrawek, bo gdy takie dziecko będzie miało 20 lat, będzie jakby niczyje - znikąd. Bardzo ciężko jest w Afryce, w Kenii, być takim człowiekiem, nie należeć do żadnego konkretnego szczepu ani do klanu, ani do rodziny. Nawet jeśli rodzice umarli, zawsze jakiś kawałeczek ziemi dziecku się należy i ma gdzie wrócić - do swoich korzeni. To jest bardzo ważne.
Drugie nasze dzieło to budowa centrum medycznego. Dom jest w kształcie C. Realizacja projektu, który właśnie rozpoczęliśmy, ma trzy fazy: budowa parteru, pierwszego piętra i wreszcie drugiego piętra. Na parterze ma być zwykły ośrodek zdrowia. Będą tam pielęgniarki, ale nie będzie lekarza. Lekarz dojeżdża co jakiś czas. Jest małe laboratorium, gdzie robi się podstawowe badania, jak np. malarię, tyfus, ameby. Gdy wykryjemy coś poważnego, pacjenta odsyła się do szpitala misyjnego. W ośrodku zdrowia będzie też udzielana pomoc dla matki z dzieckiem - przed urodzeniem i po urodzeniu.
Na pierwszym piętrze ma być mały szpitalik - parę łóżek i porodówka. Na drugim piętrze ma być mieszkanie dla personelu.
Jest to dzieło całkowicie charytatywne - dla wszystkich. Na początku powstało oficjalne pismo, że parafia nie będzie czerpać z niego żadnego zysku i że to będzie dla wszystkich potrzebujących pomocy, nie tylko dla katolików czy chrześcijan.
Pierwsza faza tego projektu wyszła już poza stan surowy, bo połowa tego C jest już nawet wytynkowana. Są drzwi i okna. Druga połowa jest pokryta dachem i jest jeszcze w stanie surowym - czyli nie ma ani okien, ani drzwi, ani tynku, ani posadzki. W pierwszej kolejności trzeba położyć tynk, posadzkę, wstawić okna i drzwi oraz wyposażyć toalety. Następnie trzeba położyć kafelki w toaletach, w laboratorium, w pralni i w gabinetach lekarskich. Wtedy zostanie już tylko zakup sprzętu laboratoryjnego i innego wyposażenia. Chcemy to zrobić jak najszybciej.
Część pieniędzy pochodziła od ludzi miejscowych. Na wykończenie przychodni też będziemy się starali zebrać część pieniędzy od ludzi z naszej parafii. Mamy już coś na koncie, ale to za mało. Teraz 15 tysięcy dolarów dostaliśmy od Maitri. Myślę, że przez następne pół roku uzbieramy jeszcze pięć tysięcy. Wierzę, że przed Wielkanocą nasza przychodnia będzie otwarta dla ludzi. Wspominał Ojciec o plantacji herbaty...
Jest taka plantacja na terenie naszej parafii. Pracuje na niej część naszych parafian. Generalnie są to pracownicy sezonowi: gdy herbata rośnie - pracują, jeżeli nie rośnie - nie pracują. Po deszczu herbata wypuszcza trzy nowe listki. Tylko te trzy szczytowe listki nadają się do zbierania. Wszyscy czekają na deszcz i słońce, bo tylko wtedy na plantacji będzie praca. Czasami tak się składa, że można zbierać cały miesiąc. Potem może być dwa tygodnie albo miesiąc przerwy. Raz się zdarzyło, że deszcz nie spadł cały rok. Ale generalnie ze względu na wysokość pada. Jak wygląda praca na plantacji?
Plantacje herbaty są na ogół prywatne. Część ludzi jest zatrudniona na stałe - menadżer, kierowca czy ktoś odpowiedzialny za coś, ale robotnicy zarabiają tylko tyle, ile uzbierają, więc jak nie ma herbaty - nie mają pieniędzy, a jak jest herbata, mogą coś zarobić. Nie wiem dokładnie, ile dostają za zbieranie, ale jest to około szylinga kenijskiego za kilogram (1 dolar = 75 szylingów). Jak się postarają, mogą uzbierać 100 kg na dzień. To jest 100 szylingów, czyli 1,5 dolara. Wprawdzie ostatnio miała być podwyżka, ale to nie są wysokie zarobki. W każdym razie to nie wystarcza na utrzymanie Czy są jeszcze inne możliwości pracy?
Są tu też duże zakłady obuwnicze BATA. Kiedyś pracowało tam dużo ludzi. Ale przez ostatnie trzy lata prawie połowę ludzi zwolniono, dlatego nasze slumsy się rozrastają. Ludzie myślą, że jak zakotwiczą w Limuru, które jest niedaleko Nairobi (tylko 35 km), dostaną pracę w Nairobi. Przyjeżdżają z różnych miejscowości w Kenii, szukając pracy. Nie znajdują jej, więc rozrasta się slums, gdzie ludzie mieszkają i koczują, czekając na jakieś zajęcie. Mamy tam problemy z alkoholizmem, prostytucją, narkotykami. Trzeba jakoś do tych ludzi dotrzeć. Są też chorzy na AIDS. Kiedyś w Limuru tego nie spotykaliśmy. Gdzieś tam było słychać o AIDS, ale teraz jest już widoczne w naszej parafii. Nawet niektórzy znani mi młodzi ludzie, którzy 11 lat temu, gdy zacząłem pracować w Limuru, byli dziećmi w wieku 9-12 lat, po prostu umierają. Ciężko jest się z tym pogodzić, ale AIDS naprawdę zbiera żniwo. Oficjalnie 800 osób dziennie umiera w Kenii na AIDS.
Ale ludzie w swojej biedzie potrafią się dzielić, potrafią być otwarci. Jeżeli już nas zaakceptowali i wiedzą kim jesteśmy, choć mają czasami do wyboru księży afrykańskich, kenijskich, darzą nas szacunkiem i liczą się z naszym zdaniem. Chcą z nami współpracować. To właśnie jest w tych ludziach niesamowite, że są tak otwarci. Mają czas dla siebie nawzajem, co w Nairobi rzadko się spotyka. Nairobi jest dużym miastem, o charakterze prawie europejskim, gdzie życie toczy się bardzo szybko. Nawet w parafiach musi być wszystko szybko. U nas jest jeszcze powoli. Msze trwają w niedzielę co najmniej 1,5-2 godziny. Jest celebracja Eucharystii ze śpiewami, tańcami, procesją ofiarniczą... Ludzie angażują się w czytania, śpiewy, psalmy. Sami to organizują - w sobotę sprzątają kościół, przychodzą, przygotowują ołtarz, przynoszą kwiaty... Chór jest bardzo aktywny. Jeszcze nie jesteśmy tak zarażeni pośpiechem, jak Nairobi. Jakie są największe problemy społeczne?
Do ubiegłego roku należała do nich edukacja. Ale mamy nowy rząd, który udostępnił naukę za darmo. Książki i inne rzeczy trzeba kupować - jak wszędzie. Ale w szkołach państwowych nie płaci się za naukę. Do tej pory trzeba było płacić 20-30 dolarów za semestr. Więc ludzie, szczególnie z plantacji herbaty, zupełnie nie wysyłali dzieci do szkoły. A teraz nie wysyłają swoich dzieci tylko jednostki. Przez przełożonych wspólnot chrześcijańskich staramy się pozytywnie wpłynąć na takich rodziców.
Drugą sprawą jest na pewno duże bezrobocie. Rząd obiecał 500 tys. miejsc pracy do końca tego roku. Nie wiem, czy się wywiąże, ale robi, co może. Stawia na przemysł kenijski, nałożył cło na towary importowane, szczególnie z drugiej ręki, by otwierać nowe zakłady pracy, dać rolnikom więcej miejsc pracy i rozwijać przemysł bawełniany. Mamy nadzieję, że jakoś to ruszy.
Dużym problemem był też brak bezpieczeństwa - duże napady, wszędzie i na wszystkich. Ale widzę, że jest lepiej, niż osiem czy pięć lat temu. U nas w Limuru byliśmy bardzo narażeni na takie niebezpieczeństwo, ale teraz ludzie sami zaangażowali się trochę w rozwiązanie tego problemu.
Kiedyś istniał też potężny problem dzieci ulicy. Dziś problem ten nadal istnieje, ale nie w takiej skali - otworzono domy dla tych dzieci, częściowo dzięki pomocy różnych organizacji. Rząd jeszcze ma na to pieniądze, ale nie wiem jak długo to potrwa.
Na pewno ludzi nęka i to, że - nie wiemy dlaczego - w Kenii jest dość drogo. Ale generalnie na naszym terenie jeżeli ktoś pracuje, albo przynajmniej troszeczkę się stara, to jeżeli sam się nie utrzyma, zawsze ktoś mu pomoże. A jeżeli ktoś zupełnie nic nie chce z siebie dać, to i ludzie mu nie pomogą.
Ja generalnie lubię przedstawiać sprawę z pozytywnej strony. Wiadomo, że są problemy i kłopoty jak wszędzie, ale widzę, że są zmiany na lepsze. Czy zna Ojciec jakieś ciekawe zwyczaje?
Ciekawe są zwyczaje związane z pogrzebem. Cmentarze są tylko w dużych miastach - w Nairobi, Mombasie. Na wsi każdy ma jakieś poletko i na tym poletku chowa się zmarłych. Żonę chowa się tyłem do domu, by nie widziała, jak mąż weźmie sobie drugą żonę, a męża przodem, żeby żona nie wzięła sobie drugiego męża. To ma związek z ziemią, która jest bardzo ważna. Mąż na nią zarobił, albo dostał od swego ojca. Więc aby żona sobie nie sprowadziła kogoś nieodpowiedniego, ludzie - szczególnie rodzina - muszą się najpierw przekonać, że mężczyzna, który do niej przyjdzie, może naprawdę tam mieszkać.
Z pogrzebem w Kenii, która była zawsze monoteistyczna, wiąże się też wiara w jednego Boga, który mieszka na górze Kenia - szczególnie w tych szczepach, gdzie my pracujemy. Oni uważają, że to miejsce jest święte. Dlatego - szczególnie w szczepie Kikuju - chowają twarzą w stronę tej góry.
Innym zwyczajem jest kupowanie żony. Trzeba zapłacić rodzinie za żonę. Są to tzw. daury. W rodzinach katolickich jest to raczej symboliczne. W rodzinach niekatolickich w grę mogą wchodzić duże sumy. Czy zapadło Ojcu w serce jakieś wydarzenie czy sytuacja?
Gdy przyjechałem do Kenii, były to moje pierwsze miesiące na parafii w Limuru. Zaczęliśmy gromadzić koło siebie dzieci. W soboty i niedziele przychodziły na spotkania dwie starsze dziewczyny oraz młodsze dzieci. Czytaliśmy Pismo Święte, dzieci przygotowywały przedstawienia. Wtedy bracia mi powiedzieli, że jeżeli będę cały czas zajmował się dziećmi, a nie dorosłymi, to będę dziecinny, a dorośli nie będą mnie traktowali poważnie. Ja - prawdę mówiąc - mało sobie z tego robiłem. Później ludzie zaczęli mnie zaczepiać w mieście, albo u nas w wiosce i mówić: Ja Ojca znam. - Ale ja pana nie za bardzo. - To nieważne. A zna Ojciec Ann? - Znam. - No to właśnie znam Ojca przez nią.
Dla mnie było to czymś niesamowitym. Choć ludzie mówili, iż dziecko jest na drugim planie, okazało się jednak, że niektórzy ludzie, nawet ci, którzy byli pseudokatolikami i nie chodzili do kościoła, zaczęli przychodzić, by zobaczyć, kim jest ten biały, o którym dzieci tyle opowiadają. Tak więc chwała Panu, że człowiek się nie zniechęcił.
Do dzisiaj mam kontakty z tymi dziećmi. Teraz niektóre dziewczyny mają po 20-23 lata. Wtedy miały 9-12 lat, teraz to są już duże panny. Niektóre z nich powychodziły za mąż, inne studiują. Ale to miłe, że często się spotykamy, np. w niedzielę, gdy przyjeżdżają odwiedzić rodziców, i wspominamy czasy, gdy robiliśmy przedstawienia w czasie Mszy. Dzieciaki przedstawiały np. Mękę Pańską albo Zmartwychwstanie. To przedłużało Mszę o 40 minut, co jednak nikomu nie przeszkadzało. Bardzo miło jest do tego wracać. Niektórym z nich się nie ułożyło, niektóre musiały wyjść wcześnie za mąż, niektóre zginęły tragicznie albo są chore na AIDS. Może coś o tych dziewczętach?
Jedną z tych dzieci jest Ann. Teraz chcemy jej trochę pomóc. Jej mama straciła pracę. Ann ma 20 lat, skończyła szkołę średnią, ale chciałaby zacząć jakiś college. Może uda się nam załatwić dla niej jakąś szkołę. Zawsze jest w kościele bardzo aktywna. Pracuje też z dziećmi, bardzo nam pomaga. Była tu do 15 roku życia. Później wyjechała do szkoły średniej. Jej mama (samotna) zajmowała się sprzedawaniem na rynku fasoli, kukurydzy, ryżu, herbaty... Zarabiała tak na utrzymanie dwóch córek. Teraz ma kłopoty ze zdrowiem, więc gdy Ann skończyła szkołę średnią, poszła do pracy za bardzo marne pieniądze. Ponieważ znamy Ann od lat, myślimy z moimi braćmi, że można by jej pomóc w nauce, by miała konkretny zawód. Pamiętam o niej, bo często przychodzi i często się spotykamy, szczególnie w niedzielę - ale nawet w tygodniu - na Mszy świętej. Jakie polskie organizacje pomagają w tej pracy w Kenii?
Jest Miva Polska, która pomaga polskim misjonarzom w zakupie samochodów. Nam też troszeczkę dołożyła razem z Miva Austria. Samochód dzielnie się spisuje, zwłaszcza teraz, gdy mamy porę deszczową. Istnieje w Poznaniu fundacja Redemptoris Missio, zajmująca się sprawami medycznymi, która buduje szpital w Tanzanii. Pomogli nam w zeszłym roku sprowadzić na miesiąc trzech lekarzy z Gdańska - pracowali w misji w Meru. Przyjechali do nas na cały miesiąc, ale nie bardzo mogli pracować, bo w naszej parafii nie ma żadnej instytucji medycznej. Ulokowaliśmy więc ich w drugiej parafii, gdzie siostry mogą sprowadzać lekarzy. Pracowali tam tydzień, po czym wyjechali do naszej misji w Meru. To jest biedniejsza misja położona w buszu, ok. 250 km od Nairobi. Tam spędzili resztę czasu, badając chorych. Wyjeżdżali nawet do buszu do chorych z różnymi powikłaniami. Pomogli jednemu chłopcu, który miał gangrenę nogi. Zorganizowali mu - też dzięki ludziom dobrej woli z okolicy - operację w szpitalu misyjnym. Amputowano mu nogę, ale nie umarł.1)
Z czasem otworzymy naszą przychodnię. Mamy pomoc od Ruchu Maitri, więc może nam się uda ściągnąć jakichś lekarzy - może nie na stałe, ale choć na wakacje, na miesiąc-dwa. Chcą do nas przyjechać z optykami i z okularami, szczególnie dla dzieci w naszych dwóch misjach, Limuru i Ruiri, albo do naszej drugiej misji w Ruiri, gdzie od stycznia otwieramy małe ośrodki zdrowia. Proszę powiedzieć, czy moglibyśmy się czegoś od Kenijczyków nauczyć?
Zwłaszcza jednej rzeczy, bardzo ważnej - umieć dziękować Panu Bogu za wszystko. A także wielkiej prostoty, otwartości. Kiedy jedzie się na wioskę, czy do ludzi do domu, nie wolno wejść i wyjść. Trzeba usiąść i wypić herbatę, zjeść kawałek chleba i pomodlić się. Trzeba podziękować Panu Bogu za gościa, który jest błogosławieństwem, i za to, że jest się czym podzielić. To uczy mnie do dzisiaj pokory, bo czasem nawet my, misjonarze, dostajemy, a zapominamy za to dobrodziejstwo Panu Bogu podziękować.
Drugą wielką rzeczą jest czas dla człowieka. Jak nie masz czasu, to się nie zatrzymuj. W ogóle nawet nie pozdrawiaj, tylko jedź. Bo jak staniesz, musisz zawsze zapytać o zdrowie, co słychać, jak żona, jak dzieci... Zazwyczaj odpowiadają, że dobrze. Nie są nauczeni narzekania. Co jeszcze chciałby Ojciec powiedzieć na zakończenie, tak z serca?
Przede wszystkim cieszę się niesamowicie, że pracuję w Afryce. Czuję, że dało mi to bardzo dużo jako człowiekowi i bardziej przybliżyło mnie do ludzi w Afryce i w Polsce - wszędzie. Nauczyło mnie to pokory wewnętrznej, bo dużo dostaję od Pana Boga dzięki Jego miłości i jeżeli cokolwiek robię, to tylko dla Niego. Cokolwiek dzieje się w moim życiu osobistym czy na misji, czy gdziekolwiek, to jest Jego zasługa. Bardzo często dziękuję Panu Bogu za to, kim jestem, co robię, gdzie jestem, za ludzi, których spotykam. Afryka uczy mnie każdego dnia wielkiej pokory, cierpliwości i prostoty.
Poza tym chciałbym podziękować Ruchowi Maitri za pomoc, dzięki której będziemy mogli skończyć naszą małą przychodnię.
A wszystkim, ktokolwiek będzie to czytał, chciałbym powiedzieć: Jeżeli znajdujemy czas dla Pana Boga, żeby mu podziękować, On zawsze znajdzie czas dla nas.
Szczęść Boże. 1) Relacja gdańskich lekarzy pt. „Kenia w oczach wolontariuszy” została opublikowana w naszej gazetce w nr 65 i 66. |
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |