MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 2 (81), marzec-kwiecień 2005 |
KAŻDY CZŁOWIEK POTRZEBUJE MIŁOŚCI cz. III Ostatnia część wypowiedzi p. Heleny Pyz, lekarki pracującej wśród trędowatych w Indiach, na Spotkaniu Krajowym Ruchu Maitri.
Stanowimy załogę Jeewodaya
Załoga ośrodka składa się z trędowatych. Nawet zastępujący mnie felczer Malaran jest z rodziny trędowatych. Jego ojciec był dotknięty trądem. Kolonią, w której mieszkał, zajmowali się mennonici (odłam protestantów). Pomogli mu się wykształcić. Nie było szkoły na miejscu, ale niektóre dzieci do szkoły posyłali. Zrobił kurs felczera i dobrze zna się na trądzie. Teraz, po kilkunastu latach naszej wspólnej pracy, mogę powiedzieć, że jest lekarzem. Zna bardzo dobrze diagnostykę i leczenie wielu chorób. Nawet już podjął pracę, ale gdy dowiedzieli się, że jest z kolonii, stały etat dla niego się nie znalazł. Przyszedł do nas - to było już po śmierci księdza Adama. Wtedy już założył rodzinę, miał dwóch chłopców. Potrzebny był ktoś ze służby medycznej, ale o to nie było łatwo - Hindusi nie zajmują się trędowatymi. Stąd lekarz, który przyjeżdżał dwa razy w tygodniu na dwie godziny, był wysoko opłacany i w dodatku musiało się to odbywać w tajemnicy, by nie opuścili go inni pacjenci. Był u nas krótko lekarz hinduski, ale oczywiście stracił całą klientelę i przeniósł się na stałe do ojca Żelazka leczyć trędowatych. To nie jest kariera dla normalnego lekarza, tak że ten mój felczer Lala jest właściwie lekarzem. Jest w tym bardzo dobry. Pochodząc z kolonii trędowatych nie miałby innej szansy, nie dostałby pracy gdzie indziej. Jest więc szczęśliwy. Dlatego my i wszyscy trędowaci stanowimy załogę Jeewodaya.
Poza nim w poszukiwaniu pracy trafiło do nas dwoje nauczycieli. Założyli rodzinę. Tak zyskujemy pracowników. Normalnie w koloniach musieliby żebrać. Mają zniekształcone ręce. Na przykład mój aptekarz skończył cztery klasy szkoły podstawowej, a zna wszystkie leki na pamięć lepiej niż ja. Dostajemy leki czeskie, niemieckie i oczywiście polskie. On zna wszystkie nazwy i czasem mi przypomina, jak mi coś z głowy wyleci. Chociaż ma zniekształcone ręce, tabletki liczy błyskawicznie. Na początku nie mogłam wyjść ze zdumienia, że biedni pacjenci okolicznych wiosek, nawet nie trędowaci, przyjmują z rąk tego trędowatego chłopca leki. Ale są w potrzebie, nie stać ich na leczenie. Przez to, że nasze przychodnie (których mamy trzy) służą innym i że pracują w nich właśnie nasi trędowaci, integrujemy się ze społeczeństwem.
Rozdawanie leków to okazja pracy i dla innych, gdyż trzeba je zapakować. Ubodzy są w większości analfabetami - także moi pacjenci przychodzący z wioski. Trzeba im powiedzieć: niebieska tabletka trzy razy dziennie, biała raz - i opakować je osobno. Kupujemy lekarstwa hurtem, bo tak taniej, a potem przepakowujemy w małe torebeczki. Dajemy je na wyznaczony czas: na dwa tygodnie czy miesiąc. Trędowaci, którzy mogą, składają torebeczki z niepotrzebnych już kartek z zeszytów dzieci. Muszą ich przygotować na każdy dzień mojej pracy cały stos, bo przychodzi kilkudziesięciu, czasami i stu pacjentów.
Inna praca to czyszczenie ryżu. U nas zużywa się 120 kg ryżu dziennie i tej pracy jest dużo. Co to znaczy czyścić ryż? Wy kupujecie go w torebkach, ładnie zapakowany, zafoliowany, wrzucacie do wrzątku i nawet go nie płuczecie. A tam ryż jest z pola. Ma bardzo grube łuski. Najpierw po ziarnie na klepisku jeździ traktor lub zaprzęg wołowy. Pierwsza łuska odpada. Potem jeszcze pójdzie do młyna, ale jest strasznie zanieczyszczony. Trzeba go odwiać. Panie, które wykonują tę pracę, podrzucają ziarno i oddzielają od niego plewy. Pracują osiem-dziesięć godzin dziennie, żeby przygotować ryż dla wszystkich mieszkańców Jeewodaya. A mają opatrunki na nogach, czasem niezbyt sprawne ręce - ale pracują. Dopiero po piętnastu latach powiedziałam o tym przy stole, gdy ksiądz był gościem.
Ostatni stopień rehabilitacji
Jest tu trochę podobnie, jak było ze mną w Polsce. Jestem niepełnosprawna fizycznie od dziesiątego roku życia. Moi pacjenci bardzo często mówili: ona wie, co to jest szpital, co to jest cierpienie. Dla nich byłam znakiem. Tak samo jest tutaj. Trędowaty, który służy innemu trędowatemu, też może powiedzieć: „Weź się w garść, nie rozklejaj się, ty też możesz pracować na polu, możesz coś zrobić, nie tylko żebrać. Nie bądź bierny.” Oni mogą to zrobić lepiej, niż opiekunowie pełnosprawni. Ja czasem naprawdę nie miałabym odwagi powiedzieć moim pacjentom: zrób to czy tamto. A oni mają. Ekonom, który wyznacza pracę wszystkim w ośrodku - na polu, w ogrodzie - też ma zniekształcone ręce, ale pracuje łopatą, pójdzie orać zaprzęgiem. On może im zlecić tę pracę. Oczywiście, jeżeli ktoś się źle czuje, kobieta w ciąży, matka karmiąca - jest zwolniony. Jakoś tę pracę regulujemy, staramy się, by warunki życia były normalne, nie tak, jak w społeczeństwie wiejskim, gdzie kobiety są na pewno przeciążone. Niemniej stawiamy wymagania. U nas każdy pracuje. Nie po to, aby byli wyzyskiwani, ale by mieli poczucie, że są potrzebni.
Nasza pomoc jest całkowicie bezinteresowna, też dla pacjentów z zewnątrz. Ta praca też jest wykonywana przez wyleczonych trędowatych, ale... nadal trędowatych. „Raz trędowaty - na zawsze trędowaty” - to znane powiedzenie ojca Żelazka. Oni nie mogą opuścić tego zaczarowanego kręgu, a jednak pracując, służąc innym, doświadczają, że stają się wartością. Do normalnego społeczeństwa nie wrócą, zwłaszcza ci okaleczeni, ale dopiero wtedy, kiedy mogą pomagać innym, coś im dać, osiągają ostatni stopień rehabilitacji.
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |