Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (86), styczeń-luty 2006

MALEŃKA NANSI Z SUDANU


Dzieci z Sudanu
Z opóźnieniem dotarł do nas bożonarodzeniowy list z Sudanu. Warto go jednak przeczytać i teraz, gdyż przybliża nam trudne warunki życia w tym kraju.

Chartum, Boże Narodzenie 2005
Na zbliżające się Święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok przesyłam najlepsze życzenia nieustannego błogosławieństwa Bożego, pokoju i zdrowia. Zapewniam o wdzięczności i pamięci w modlitwie. Kiedy myślę o Bożym Narodzeniu, przed moimi oczyma staje maleńka Nansi, którą wczoraj późnym wieczorem odwiozłyśmy do szpitala. Nie mogę jej zapomnieć. Jej matka - sama chora, wycieńczona i z zapuchniętym okiem - przyniosła ją do nas późnym popołudniem. Siedmiomiesięczna dziewczynka była w stanie agonii. Odwodniona, wygłodzona, same kostki pokryte skórą, z trudem oddychała. Dałyśmy jej pić i zabrałyśmy ją do lekarza. Matka była w potarganym, brudnym ubraniu, ale jej córeczka miała ładną sukieneczkę. Nie było czasu na mycie i przebieranie, zresztą w co? Zanim pojechałyśmy do lekarza, chciałyśmy powiadomić ludzi, u których mieszka, że ją tam zabieramy. Ktoś ją przyjął z litości.
Zajęło nam to dużo czasu, bo kobieta nie była w stanie nam powiedzieć, jak dotrzeć do jej domu. Piękna rzecz - sąsiadki szybko zainteresowały się, co chcemy z nią zrobić. Musiałyśmy im wszystko powiedzieć - jak mamy na imię, gdzie mieszkamy i gdzie zabieramy dziecko i matkę. Były przekonane i zadowolone z naszej decyzji. W międzyczasie Dudu, matka dziewczynki, przyniosła do naszego samochodu cały swój majątek - tekturowe pudełko, które rozsypało się jeszcze przed włożeniem do samochodu. Było w nim kilka ubrań matki i Nansi, jeden mały garnek, trochę cukru, częściowo zużyte mydełko.
Pojechałyśmy do lekarza, który obiecał, że zawsze możemy przyjść z każdym biednym dzieckiem. Pierwszy raz na recepcji trzymano nas długo w kolejce. Recepcjonistka jest muzułmanką, mimo że lekarz jest katolikiem. Siedziałam i tak sobie myślałam: dziś, przed świętami Bożego Narodzenia, Pan Bóg pozwala mi doświadczyć, co to znaczy być biednym. Wszyscy patrzyli z politowaniem, a ja modliłam się, by Nansi nie umarła.
Dostałyśmy skierowanie do szpitala. Droga nam się dłużyła. Co kilka minut podawałyśmy dziecku wodę z cukrem i solą do picia. Nansi zaczęła płakać. Przedtem nie miał siły nawet na to, więc jest nadzieja, że będzie żyć. Nareszcie dotarłyśmy do szpitala. Przyjmował nas student medycyny, Sudańczyk ze szczepu Nuer. Nie pytałyśmy go o pochodzenie - miał to wypisane na czole. Ludzie z tego szczepu mają na czole blizny od nacięć nożem, kilka kresek - jedna koło drugiej. Nie był pewien, co robić, ile dać kroplówki i jakie lekarstwa, naradzali się między sobą. Dziękowałam Bogu, że nie udają mądrzejszych, niż są, że pytają. Prosiłam Matkę Najświętszą, aby im pomogła, by pamięć ich nie zawiodła, by zadecydowali dobrze i by dziewczynka nie umarła. Około godziny 22.30 mogłyśmy zostawić matkę i dziecko w szpitalu pod opieką lekarzy i wróciłyśmy około 20 km do domu.
Dudu zostawiła nam trochę ubrań. Nastawiłyśmy pralkę. Nie napisałam jeszcze, że Dudu nie zachowuje się normalne, po prostu nie spełnia obowiązków matki. Jeśli jej nie powiemy np.: „Daj dziecku pić”, nie będzie o tym pamiętać. Nawet o sobie nie pamięta, nie je. Jej historia jest pełna cierpienia, ludzie, u których mieszka, opowiedzieli nam o tym. Dudu nawet o tym nie wspomina. Miała męża, urodziła trójkę dzieci. Mąż wykradł dzieci i nie wiadomo, gdzie jest. To spowodowało, że Dudu straciła zmysły. Potem urodziła jeszcze jedno dziecko, ale nie była w stanie się nim zająć. Zmarło podczas jej podróży. Teraz Nansi...
Dziś po południu poszłam do szpitala, by zobaczyć, co się dzieje z dzieckiem i matką. Myślałam, że będzie dobrze, zabrałam trochę rzeczy. Dudu i Nansi były w innym budynku, w strasznym stanie. Od rana nikt nie zajął się dziewczynką. Była głodna i spragniona. Nie było przy niej matki. Dziewczynka płakała, była brudna. Gdyby nikogo nie było, chętnie płakałabym na głos. Dałam jej pić, umyłam ją. Gdy mnie zobaczono, pokazał się lekarz. Matka też się zjawiła. Wzięłam dziewczynkę na ręce: Jezu, to tak przychodzisz do mnie w te Święta? Zapytałam lekarza: Naprawdę chcecie, żeby umarła?
Zaczął się ruch, musiałam nawet iść z lekarzem po lekarstwa i być świadkiem, że dał je dziewczynce. Po kilku godzinach zostawiłam je w szpitalu. Ale znów tam pojadę i jeśli będzie trzeba, zabierzemy dziecko na własną odpowiedzialność. Dziecko musi być dobrze karmione, a to zrobią lepiej siostry Matki Teresy.
Może nie we wszystkich przypadkach równie drastycznie, ale tak mniej więcej wygląda życie i święta naszych dzieci i wysiedlonych ludzi w Sudanie. Proszę o modlitwę o odrobinę radości dla nich.
Jeszcze raz, w imieniu własnym, Sióstr i naszych podopiecznych, życzę wszystkiego, co dobre.

S. Elżbieta Czarnecka
ze Zgromadzenia Córek Maryi, Wspomożycielki Wiernych
(Sióstr Salezjanek)


[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]