Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 5 (90) wrzesień-październik 2006

WSPOMNIENIA Z SIERRA LEONE cz. I

Wywiad z wolontariuszem z Poznania na temat jego pobytu i pracy w Afryce Zachodniej.

Konrad Czernichowski: Jest w Polsce tyle osób potrzebujących, że aby pomagać, nie trzeba wyjeżdżać aż do Afryki. Skąd więc pomysł na wyjazd?

Michał Głuszek: W Polsce istnieją już tysiące organizacji pozarządowych i fundacji zajmujących się wsparciem określonych grup osób. Ukierunkowane są na pomoc niepełnosprawnym, upośledzonym, cierpiącym na różorodne schorzenia. W Poznaniu do najciekawszych moim zdaniem organizacji zalicza się Jeden Świat, wolontariat przy Hospicjum oraz od niedawna działający Salezjański Wolontariat Misyjny.
Stowarzyszenie Jeden Świat jest organizacją pozarządową, której misją jest promowanie idei pokoju i porozumienia między ludźmi poprzez wolontariat krajowy i międzynarodowy oraz edukację. Otwierając ludzi na siebie, chce podnosić świadomość społeczną, a co za tym idzie, współtworzyć lepszy świat bez podziałów na lepszych i gorszych. Hospicjum domowe natomiast wspiera osoby nieuleczalnie chore, dzieci i dorosłych oraz ich rodziny. Pomaga im godnie przeżyć ostatnie chwile przed śmiercią.
Myślę, że aby żyć naprawdę, najważniejsze jest być dla innych, i to nie w jakimś stowarzyszeniu, ale na co dzień. To nie sztuka pracować dla jakiejś organizacji, nawet wolontarystycznie, a potem nie zauważać potrzeb innych na co dzień, na ulicy. To właśnie praca w różnych środowiskach i z różnymi ludźmi pomaga patrzeć szerzej na problemy ludzi, ale także i na radości, zarówno na troski, jak i na szczęście. Tak naprawdę to praca wolontarystyczna daje bardzo dużo szczęścia i chęci życia, realizacji siebie. Każde nowe doświadczenie jest tylko jakimś etapem. Wyjazd do Afryki także. Po każdym nowym przeżyciu, które nas ubogaca, stajemy się też bardziej odpowiedzialni za innych. Zaryzykuję więc stwierdzenie, że poprzez wyjazdy możemy nawet bardziej pomóc tutaj na miejscu, niż w odległych krajach, których kultury nie znamy i w których trudno nam się „zaaklimatyzować”. Precyzując: im więcej pozytywnych i dobrowolnych doświadczeń, tym łatwiej nam żyć i innym być z nami.

K.Cz.: Przed wyjazdem do Sierra Leone dużo się uczyłeś o Afryce. Czy wiedza ta dużo się różniła od zastanej rzeczywistości?

M.G.: Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że żyjąc w kulturze europejskiej, nabieramy złej cechy generalizowania i znacznych uogólnień. Od dawna interesowała mnie tematyka innych kultur, wierzeń, obyczajów. Czytając książki i oglądając filmy, nie byłem w stanie uniknąć generalizowania. Gdzieś w podświadomości przypisywałem cechy z książek ludziom żyjącym właśnie tam, gdzie się wybierałem, mieszkańcom Sierra Leone. A przecież nie tylko każdy naród, ale każde plemię czy wioska może mieć inne zwyczaje. W miejscowości Lungi, dokąd pojechałem, było jednak na tyle duże oddziaływanie kultury Zachodu, że część tradycyjnych obyczajów i rytuałów praktykuje się podobnie, jak w Polsce występy zespołów folklorystycznych.
Oczywiście jest także sporo cech wspólnych Afrykańczykom, wyraźnie różniących ich od nas. Do najbardziej znanych zaliczyć można inne poczucie czasu. Na początku pobytu, gdy jest się pełnym energii i zapału, bardzo irytuje ta „powolność”, gdzie wszystko musi się odstać i poczekać na właściwą chwilę. Wiele spotkań wymaga jednak stawiania się punktualnie na określoną godzinę, szczególnie gdy np. do nauki potrzebny jest prąd, włączany jedynie w określonych porach.
Najwięcej informacji o Sierra Leone uzyskałem od ks. Wojtka Mroczka, salezjanina, który pracuje tam kilka lat jako misjonarz i przyjechał do Polski wiosną 2003 r., a następnie od Ani i Przemka, młodego małżeństwa, pracującego tam przez dwa miesiące jako wolontariusze.
Istnieją oczywiście sprawy, które mnie mocno zaskoczyły. Jadąc do kraju, który w statystykach międzynarodowych jest na samym końcu pod względem ubóstwa, spodziewałem się ogromnej nędzy i niedostatku. Jednak przez długi czas nie czułem tej biedy - po prostu wszyscy żyli bardzo skromnie, mieli mniej więcej tyle samo. Nie było skrajności, jakie występują choćby w Kenii - dzielnice ubóstwa i przepychu. Dopiero po pewnym czasie męczący stał się brak prądu (dostępny był jedynie z generatorów; w stolicy był dostarczany rotacyjnie dzielnicami - raz na parę dni), brak dróg, „normalnych” samochodów, „normalnych” sklepów i pewnej jakości życia - wszystko było „byle było”.
Mocno mnie też zaskoczyła możliwość łatwego odróżnienia mieszkańców Sierra Leone i Liberii od np. Ghany czy Wybrzeża Kości Słoniowej. Ci miejscowi - oczywiście nie wszyscy - wykazywali niesamowitą bierność. Nie szukali pracy, uważali, że bieda jest normalnością - ponieważ jest to „problem Afryki”, „problem rządu” czy kraju wyniszczonego po wojnie. Spotkałem jednak też pewnego Ghanijczyka. Miał on dwa czy trzy stare aparaty fotograficzne i dzięki nim pracował dla żołnierzy ze stacjonujących tam wojsk ONZ (UNAMSIL). Powodziło mu się całkiem przyzwoicie, kupił komputer i ciągle chciał się doszkalać. Miejscowi - owszem, bardzo chcieli się uczyć, ale dotyczy to tylko młodzieży. Nauczyciele uważali, że już wszystko wiedzą. Nie czuli, że edukacja jest procesem ciągłym i że po szkole czy studiach nie można jej zaniechać.

K.Cz.: Co należało do Twych obowiązków?

M.G.: Moja praca polegała na nadzorowaniu dwóch istniejących pracowni komputerowych oraz trzeciej właśnie powstającej, zapewnianiu serwisowania komputerów, udzielaniu lekcji dla nauczycieli i uczniów oraz wszelkiej pomocy przy organizowaniu zabaw i imprez. Na centrum młodzieżowe nie starczyło czasu.
Swą pracę zacząłem od rozmów z ojcem Uba, odpowiedzialnym za szkołę zawodową, w której pracowałem, oraz rozeznania się w sprzęcie posiadanym przez szkołę. W momencie przyjazdu istniały dwie pracownie komputerowe, w których nauczyciele uczyli obsługi programów Office i podstaw Windows. Poziom nauki był bardzo dobry, jednakże odbywał się według ściśle ustalonego programu. Nauczyciele nie potrafili już rozwiązać nawet prostych problemów, wybiegających poza zakres ich własnych wykładów. Niestety, dało się zauważyć wszechobecną „pamięciówkę” i brak twórczego myślenia, co przy informatyce jest niestety „zabójcze”. Przez czas pobytu udało się otworzyć trzecią klasę „warsztatową” do napraw sprzętu, nauki konfiguracji i ustawień programów.
Zrealizowano lekcje o naprawach sprzętu komputerowego, instalowaniu systemów operacyjnych oraz wstęp do sieci komputerowych. Moim podstawowym błędem było prowadzenie było zbyt wielu lekcji teoretycznych, a zbyt mało praktycznych. Jednak w warunkach ograniczonego czasu, gdy był prąd z generatorów, starałem się jak najwięcej zrobić, za mało jednocześnie tłumacząc. Dopiero po czasie zrozumiałem, iż najważniejsze jest to, co miejscowi wykonają własnoręcznie.
Kolejnym zadaniem przeprowadzonym w większej części była adaptacja jednej z klas na potrzeby kawiarenki internetowej, jednakże nie doczekaliśmy się linii telefonicznej do podłączenia modemu, wobec czego serwer nie został do końca skonfigurowany. Obecnie pewnie podzielił los wielu innych komputerów szkolnych, na których nauczyciele oglądają filmy VCD. Dalszy rozwój pracowni informatycznych musi ewoluować w kierunku Internetu.
Na częste wizyty w centrum młodzieżowym po prostu nie starczało czasu. Od rana lekcje praktyczne, gdy już nie było prądu - omawianie zagadnień i przekazywanie ogólnej wiedzy komputerowej w teorii, wieczorami przygotowanie kolejnych lekcji.

K.Cz.: Czy zaobserwowałeś jakieś różnice w gorliwości w nauce dzieci polskich i sierraleońskich?

M.G.: Przed wyjazdem wiele słyszałem o zapale i ogromnej chęci afrykańskich dzieci do nauki. Jako wyjaśnienie słyszałem najczęściej, że dzieci te są spragnione wiedzy. Zagadnienie okazało się jednak znacznie ciekawsze, niż się początkowo wydawało, ale też smutniejsze.
Prawdą jest, że dzieci afrykańskie mają znacznie gorsze warunki nauki. Począwszy od opłat za naukę, poprzez nisko wykwalifikowanych nauczycieli, których wiedza ma duże braki i którą potrafią przekazać tylko na zasadzie „wykucia”, a nie zrozumienia; niedobór materiałów edukacyjnych - książek, pomocy naukowych; kończąc na warunkach odrabiania lekcji - bez prądu, przy lampie oliwnej... W takiej sytuacji trudno się dziwić, że dzieci chcą mieć lepsze warunki, chcą dostąpić tego „zaszczytu” i móc uczęszczać do szkoły - bo nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. Panuje ogólne przeświadczenie, że wiedza niejako sama, automatycznie pomoże dźwignąć się z ubóstwa i umożliwi szybkie stanie się kimś. Cóż z tego, że dzieci chętnie chodzą do szkoły, gdy ich nauczyciele nie czują najmniejszej potrzeby doszkalania się? Najbardziej miałem okazję doświadczyć tego właśnie na lekcjach informatyki, które miałem prowadzić przede wszystkim dla miejscowej kadry, udzielającej w szkole zawodowej lekcji obsługi komputera. Jakie było moje zdziwienie, gdy nauczycielom zupełnie nie zależało na uczęszczaniu - spóźniali się (a tylko w określonych godzinach był prąd z generatora!), opuszczali zajęcia, nie czytali w domu materiałów... Doszło do paradoksu, że uczniowie wiedzieli więcej od ich nauczycieli. Myślę, że jest to problem bardziej ogólny - Afrykańczycy nie są przyzwyczajeni do wytrwałości i systematycznej pracy.





[Spis treści numeru, który czytasz]
[Skorowidz  tematyczny artykułów]
[Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
[Strona główna]      [Napisz do nas]