MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 4 (95) lipiec-sierpień 2007 |
WYPRAWA PO PRAWDĘ Adopcja Serca budzi nie tylko entuzjazm, ale też i różne wątpliwości, zwłaszcza co do wykorzystania pieniędzy ofiarowanych na pomoc dla sierot w Afryce. Zdarza się to także wśród naszych wieloletnich Ofiarodawców. To właśnie stało się początkiem bardzo ciekawej historii. Jedna z naszych Ofiarodawczyń poprosiła swego znajomego jadącego do Afryki, by sprawdził, czy wspierane przez nią dziecko rzeczywiście istnieje i czy pomoc do niego dociera. Oto relacje obu tych osób, ukazujące ich nastawienie i fakty z Afryki.
Może się przełamię
Chcę dać świadectwo prawdzie, ponieważ wielu ludzi wątpi, że w ramach Adopcji Serca pieniądze są rzeczywiście przekazywane na konkretne dzieci. Ja jestem tego pewna, więc dzielę się tą pewnością z innymi.
Cała historia zaczęła się w 2003 roku, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Ruchu Maitri na wykładach z pedagogiki opiekuńczej na Wyższej Szkole Społeczno-Ekonomicznej przy ulicy Kasprzaka w Warszawie. Była to tylko wzmianka, że coś takiego istnieje, ja jednak poczułam w sercu impuls do działania i wiedziałam, że chcę się zaangażować.
Pani profesor nie bardzo wiedziała, gdzie się udać, ale prowadzenie Boga było jasne. Niedaleko miejsca, gdzie studiowałam, jest kościół św. Stanisława Biskupa i Męczennika na ul. Bema, do którego często zaglądałam, by zadumać się na chwilę. Tam znalazłam ogłoszenie, że właśnie przy tym kościele działa warszawski ośrodek Ruchu Maitri, który współpracuje z programem Adopcji Serca, organizowanym przez ośrodek Maitri w Gdańsku.
Umówiłam się na spotkanie. Usłyszałam, że mogę wspomóc sieroty w Afryce, ale na „swoje” dziecko muszę poczekać pół roku. Chodziło o regularność wpłat, o pewność, że poważnie myślę o pomocy. Zaczęłam wpłacać.
Wielkim przeżyciem i nagrodą był dla mnie fakt, iż przyznano mi dziewczynkę o wiele wcześniej, niż zakładano. Na dokumentach przydzielenia dziecka była data mych urodzin. Były to najpiękniejsze urodziny w moim życiu, bardzo znaczące i mocne przeżycie. Odtąd zaistniała dla mnie na świecie mała, dziesięcioletnia dziewczynka o imieniu Erisa. Dostałam jej dokumenty oraz opis smutnej historii utraty obojga rodziców. Tatę zabrała jej wojna domowa w 1995 roku, mama zmarła na AIDS jakiś czas później. Ją i jej starszego brata znaleziono gdzieś na polu i objęto opieką.
Dostałam list, w którym Erisa opisywała sytuację swoją i innych dzieci. Pisała o swym szczęściu, że jest ktoś, kto myśli, pomaga i modli się za nią, że u niej jest wojna, w której straciła wszystko, co miała i co kochała: „Domy niszczą, rozwalają, i nasz też rozwalili. Wybuduj mi dom, daj mi koc, miskę, ubranie...”
Sieroty wspierane przez misję mieszkają w różnych wioskach, ale są pod opieką sióstr zakonnych. Żyją tam i się uczą dzięki ludziom dobrej woli. Nauka jest dla nich bardzo ważna, ponieważ gwarantuje im lepszy start w dorosłe życie. Mimo to duża liczba dzieci z dala od misji mieszka po prostu na ulicy.
Znalazły się jednak osoby, które wątpiły, że pieniądze są przesyłane na szlachetny cel. Szczerze mówiąc był taki czas, w którym pod presją sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Z pomocą przyszedł mi mój znajomy podróżnik. Poprosiłam go, żeby w czasie swoich wypraw do Afryki miał na względzie małą wioskę Ngozi w Burundi i spróbował znaleźć małą.
Miałam dużo szczęścia, gdyż Ruch Maitri nie udziela informacji, gdzie dokładnie można znaleźć dane dziecko. Ma to swój sens. Nie wyobrażamy sobie nawet, jak te dzieci są spragnione miłości i opieki. Gdyby do wybranych dzieci zaczęli zjeżdżać się rodzice adopcyjni, inne, pozbawione tego szczęścia, bardzo by cierpiały. Poza tym mogłoby to poważnie zaszkodzić „szczęśliwcom” w relacjach z innymi dziećmi. Mimo to udało mi się nawiązać kontakt z siostrami zakonnymi, dzięki „cudownemu” zbiegowi okoliczności, iż jedna z nich przebywała akurat w Polsce. Narodziła się „wyprawa po prawdę”, która okazała się nawet niebezpieczna. W owym czasie w Burundi znowu były jakieś niepokoje, dlatego znajomy musiał przeczekać dłużej u sióstr, by móc ruszyć w drogę powrotną.
Nie chcę się rozpisywać o przeżyciach, znajomego, kiedy spędził kilka dni u sióstr. Powiem tylko, iż odmieniło się jego serce. Siostry, które poznał, to kobiety o wielkiej miłości i dobroci. Oczywiście ani Erisa, ani inne dzieci nie wiedziały o niczym. Przebywał wśród wszystkich i jednakowo darzył je uwagą. Po tym wszystkim zyskałam pewność i radość, że na świecie dzieją się rzeczy niezwykłe za sprawą ludzi posłanych przez Boga.
Moje dziecko
Muszę przyznać, że choć jestem „rodzicem” Adopcji Serca od kilku lat, jakoś nie mogę się przemóc, by mówić „moje dziecko”. To kwestia rodzicielstwa, wychowania itd. Przesyłam dziewczynce pieniądze, myślę o niej, modlę się za nią, ale to bardzo mało. Nazywanie się rodzicem chyba bardziej wiąże się z trudem - i radością oczywiście - bycia z dzieckiem w życiu codziennym. Dla tych dzieci jednak fakt, że mogą powiedzieć innym, iż mają mamę lub tatę, kiedy straciły wszystko, co kochały i co dawało im poczucie bezpieczeństwa, to jest niewyobrażalnie WIELKA RZECZ. Po tak strasznej tragedii, jaką przeżyło większość z nich, gdy na ich oczach zabijano ich rodziców, gdy burzono ich domy, gdy głodne tułały się po okolicy, nie wiedząc, gdzie pójść, nagle ludzie dobrej woli przygarniają je w opiekuńcze ramiona. Dowiadują się, że gdzieś daleko na świecie (dla nich to tak daleko, jak dla nas kosmos) jest taki ktoś, dla kogo jest ważne, jak żyje, jak się uczy, czy mu niczego nie brakuje. Ktoś, do kogo może pisać listy, wysyłać i otrzymywać zdjęcia, ktoś, kto żyje prawie namacalnie obok niego... Może jednak się przełamię i zacznę mówić „moje dziecko”? Może ono tego właśnie potrzebuje?
Katarzyna Borczon
Miałem wątpliwości
Paweł Osipowski: Co Cię skłoniło do podróży do Afryki?
Łukasz Odzimek: Już się taki urodziłem. Afryka jest kontynentem, do którego zawsze z wielką nadzieją i radością wracam. Była to kolejna podróż trwająca 28 dni.
W każdym kraju Afryki spotykałem ludzi z różnych grup etnicznych - ludność jest tam bardzo różnorodna. W Europie Afryka nie zawsze jest przedstawiana zgodnie z prawdą - mówi się o niej wiele złego. Wcześniej byłem w innych miejscach w Afryce: na północy, w Afryce centralnej i wschodniej. W Rwandzie i Burundi byłem tylko raz. Byłem tak zauroczony tymi krajami, że zawsze kieruję tam zaprzyjaźnionych podróżników, w tym ówczesną moją narzeczoną, a obecną żonę. Misja Sióstr Kanoniczek Ducha św. w Buraniro wywarła na niej największe wrażenie.
P.O.: Jak dotarłeś na tę misję?
Ł.O.: Moja znajoma wspiera w ramach Adopcji Serca dziecko afrykańskie. Opiekują się nim siostry z misji katolickiej. Znajoma wiedziała, w jakiej wsi leży ta misja. Jest to jedna z wielu „czarnych dziur”, do której nikt w stolicy kraju nie potrafił wskazać mi drogi. W końcu udało mi się ustalić, jak tam dotrzeć. Nie było to proste - nic tam nie jechało.
Trafiłem do Buraniro po wielu przygodach, m.in. jakiś chłopak wiózł mnie cztery godziny przez góry na tzw. taxi moto. Chciał za swe usługi bajońską sumę, ale jak się dowiedział, że jadę do sióstr, skończyło się na jednej piętnastej tego, czego żądał. Gdy dojechałem do Buraniro, pierwszą osobą, którą spotkałem na misji, był ksiądz. Przestraszył mnie słowami: „Sióstr tu nie ma, nie ma, nie ma...” Ale po chwili dodał: „Są w kościele”.
Siostry były bardzo zaskoczone. Pierwszy raz odwiedził je polski turysta. Przyjęły mnie z honorami. Dostałem nawet własny pokój. Jestem pełen podziwu dla ich pracy. Wszystko robią własnymi rękoma i dzięki swoim pomocnikom. Wykonują tam ogromną pracę, na którą zużywają wszystkie swe siły. Zbudowały szpital, uprawiają wraz z miejscową ludnością pola, aby wszyscy mieli co jeść.
P.O.: Jaka ludność żyje w tych krajach?
Ł.O.: W Rwandzie i Burundi żyją głównie dwa plemiona, a równocześnie kasty: Hutu - niscy i krępi, pochodzący z centralnej Afryki, oraz Tutsi - smukli i wysocy, pochodzący z terenów Etiopii. Choć w społeczeństwie Tutsi stanowią mniejszość, jednak czują się ważniejsi od Hutu. Plemiona te żyją przemieszane obok siebie. Niestety, to wspólne zamieszkiwanie w jednym kraju nie zawsze przebiega pokojowo. Dochodzi do krwawych wojen, w których mordują się wzajemnie.
P.O.: Jak dotarłeś do dziewczynki „adoptowanej” przez Twoją znajomą?
Ł.O.: Dziewczynka jest dzieckiem małżeństwa mieszanego z obu plemion. Z wyglądu bardziej przypomina Tutsi. Pojechaliśmy do niej dwa dni po moim przybyciu do misji. Siostry opiekują się tam setkami dzieci, więc nie było łatwo ją odnaleźć. Miałem tylko zdjęcie, ale udało nam się ją odszukać Okazało się, że mieszka kilkanaście przysiółków od misji.
Nie wiedziałem wcześniej, że istnieje Adopcja Serca. Miałem z początku wątpliwości, co się dzieje z pieniędzmi przekazywanymi na rzecz dzieci, ale teraz mogę spokojnie potwierdzić, że siostry ich nie marnują. Warunki życia w Burundi są trudne, dzieciom jest ciężko. Siostry dużo pomagają. Wrażenie wywarł na mnie szpital. Siostry dzielnie starają się zapewnić jego sprawne funkcjonowanie. Jednak potrzeb jest mnóstwo: wiele rodzących kobiet, chorych na malarię, która atakuje szybko osoby słabe i niedożywione.
P.O.: Czym siostry się jeszcze zajmują?
Ł.O.: Można powiedzieć, że wszystkim. Są wszechstronne w swojej pracy i zawsze gotowe, by pomóc ludziom w ich problemach. Ich działalność służy setkom ludzi. Każda z sióstr wykonuje pracę, którą w warunkach europejskich wykonywałoby 4-5 osób.
P.O.: Jakie są Twoje wnioski po podróży?
Ł.O.: O krajach tych mówi się, że są krajami podwyższonego ryzyka. Afryka jest kontynentem bardzo zróżnicowanym. Media zafałszowują jej wizerunek . Bieda tam istnieje, choć w wielu miejscach ziemia jest żyzna i może nieźle rodzić. Mimo to niedożywienie jest faktem. Jest to bardzo skomplikowany temat. Warunki życia są tam surowe i prymitywne. Afryka jest w wielu miejscach zielona i klimat jest przyjemny. Bogate kraje ze swoimi kapitałami spekulacyjnymi powinny przeznaczać część funduszy na rozwój gospodarki Afryki, a nie na pomoc doraźną.
P.O.: Czy spotkałeś wyzysk dzieci?
Ł.O.: Trudno odróżnić, kiedy dzieci pracują na jakiejś plantacji, a kiedy pracują rodzice, a dziecko im pomaga. To pytanie jest o tyle trudne, że w Afryce rodzice po to mają dzieci, żeby na nich pracowały. Ludzie tam często umierają w wieku 40-50 lat. Szybko się starzeją. Matka opiekuje się najmłodszym dzieckiem, starsze muszą sobie radzić same.
P.O.: Co powiesz ludziom, którzy chcieliby się solidaryzować z mieszkańcami Afryki?
Ł.O.: Sądzę, że nie powinni opierać się na obrazie przekazywanym przez media. Ich relacje są powierzchowne i zafałszowują obraz kontynentu. Istnieją dobre portale podróżnicze z reportażami o Afryce. Jeden prowadzi mój kolega: www.yahodeville.com. Polecam też moją stronę: www.ambient-man.tk.
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |