MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 5-6 (96-97) wrzesień-grudzień 2007 |
Spotkanie z o. Jerzym W parafii św. Augustyna we Wrocławiu, gdzie ma swoją siedzibę wrocławska wspólnota Maitri, pracuje obecnie dwóch misjonarzy z Republiki Środkowoafrykańskiej: o. Jerzy Kiebała i o. Tomasz Wołoszyn, który od września jest duszpesterzem wspólnoty Maitri. Przedstawimy wspomnienia z pracy na misjach pierwszego z nich. Na misjach w RCA byłem w latach 1994-1999. Wróciłem ze względu na problemy zdrowotne, ale mam nadzieję znów tam wyjechać. Republika Środkowoafrykańska jest to kraj między Kamerunem, Czadem i Sudanem. Jest państwem dwa razy większym od Polski. Ma 3 mln ludności. Ustrój jest demokratyczny od roku 1969. Wcześniej była to kolonia francuska. Kiedy była zarządzana przez Francuzów, w państwie działo się dobrze. Działała poczta, szkolnictwo, były dobrze utrzymane drogi. Nauczycieli opłacano przez cały rok. Była też rozwinięta turystyka. Na safari, polowania przyjeżdżało dużo białych.
Jak skończył się kolonializm, wszystko upadło i kraj zaczął biednieć, jak wszystkie kraje afrykańskie. W tej chwili prezydent zmienia się co dwa lata. Ludzie wytrzymują przez dwa lata dyktaturę, która zabiera wszystko dla siebie i swojej rodziny oraz rodu, a potem robi się tak zwaną rebelię, czyli ktoś powstaje przeciwko prezydentowi albo zaczyna uprawiać swoje rządy. Często bywa, że aby wszcząć tę rebelię, zaprasza się wojsko z innych państw, a ponieważ nie ma czym zapłacić, mówi się, by sobie brali, co mogą. Ostatnio taka rebelia miała miejsce półtora roku temu. Dosyć mocno ucierpiało południe Czadu, w tym nasze misje kapucyńskie. Rebelianci przyjeżdżali na misje i zabierali wszystko, co im wpadło w ręce: rzeczy codziennego użytku, samochody, które służyły misjonarzom, aby jeździć do wiosek i głosić Dobrą Nowinę.
Gdy wybierany jest prezydent, mianuje on na ministrów ludzi ze swojego plemienia. Obojętnie, czy ktoś jest wykształcony, mądry, czy nie, ale jest ministrem. Jeśli ta prezydentura się znudzi, to powstaje następne plemię i chce rządzić. Ten problem jest trudny do rozwiązania, ale wraz z rozwojem oświaty jest do zrobienia. Przed wyborami wygląda to tak, że jakaś osoba przyjeżdża do wioski z rzeczami, prezentami i ludzie głosują na nią, nie patrząc na jej wykształcenie i umiejętności.
Państwo jest biedne, bo nie ma przemysłu, bogactw naturalnych. Większość ludzi żywi się tym, co złowi lub znajdzie na polach i w lasach. Są cztery większe miejscowości, gdzie wyraźnie widać tę biedę. Przy takiej liczbie ludności dochodzi do rozbojów, napadów, przemocy. Dużo ludzi z tego kraju wyjeżdża na studia i do pracy do Włoch, Francji, Anglii. W kraju są wprawdzie uniwersytety, ale kształcą się ci, którzy mają pieniądze: głównie dzieci ministrów, polityków. Oczywiście nie ma światła, telewizji, komputerów, ale życie jest spokojniejsze, niż w Polsce.
Duża ilość chorób wynika głównie z braku higieny. Najczęstsza choroba to malaria, roznoszona przez komary. Nie ma na nią szczepionki, są tylko lekarstwa, które mogą pomóc przetrzymać chorobę. Przebiega ona tak, jak u nas grypa w drastyczniejszych formach. Jest szczególnie groźna w porze deszczowej. Co ileś kilometrów są domy pomocy prowadzone przez państwo albo białych i tam można kupić lekarstwa.
Nasza praca jako misjonarzy polega przede wszystkim na tym, aby głosić Dobrą Nowinę. Druga sprawa to pomoc tym ludziom w lepszym życiu. Jak trzeba, budujemy szkoły, przychodnie, pocieszamy... Misjonarz musi być wszystkim: i tym, który głosi Ewangelię, sprawuje sakramenty święte, ale i lekarzem, budowniczym, architektem, pracownikiem fizycznym. Gdy ja tam byłem, miałem do obsługi 15 wiosek w promieniu 250 km. Do dyspozycji miałem samochód, rower i motor.
Jeśli chodzi o oświatę, najlepiej sytuacja wygląda w szkołach prowadzonych przez misje, gdyż nauczyciele są systematycznie opłacani i dbają o swoja pracę, a misjonarze pilnują, czy dzieci chodzą do szkoły, czy też nie. Natomiast jeśli chodzi o oświatę państwową, to ona nie istnieje. Państwo nie jest w stanie opłacić nauczycieli. Dlatego te szkoły nie funkcjonują i od kilkunastu lat jest tak zwany biały rok, czyli nauczyciele państwowi w tym czasie nie uczą.
Językiem urzędowym jest język francuski, a sango jest językiem miejscowym, którym się posługują ludzie miejscowi. Misjonarze odprawiają też w tym języku Msze, sakramenty. W języku tym istnieją też książki, Biblia. Natomiast w szkołach wykłada się w języku francuskim.
Na misje przyjeżdżają niekiedy do pomocy osoby świeckie z Włoch, ale muszą sobie zapewnić podróż. My możemy im dać utrzymanie na miejscu. Osoby, które przyjeżdżają, to głównie pracownicy służby zdrowia.
Wszystkie środki, które mają misjonarze, pochodzą przeważnie z Włoch, ponieważ te misje były wcześniej prowadzone przez kapucynów włoskich. Jednak gdy bracia włoscy zaczęli wymierać, poproszono Polaków, żeby im pomogli. Myśmy tam pojechali i pomagamy w ten sposób, że oni dają fundusze, a my - ludzi. We Włoszech pomoc dla misji była lepiej zorganizowana. My w Polsce zaczynamy to robić i finansowa część pomocy zaczyna przechodzić na naszą stronę.
Pieniądze z organizacji pozarządowych niezwiązanych z Kościołem nie zawsze dochodzą do najbiedniejszych. Są przechwytywane przez rządzących, a w Afryce ten, kto ma pieniądze, ten rządzi i przejmuje wszystko. Większość tych, którzy chcą dawać pieniądze, robią to przez misjonarzy, bo wiedzą, że dotrą do wiosek. Są oczywiście organizacje, które też tam docierają (np. organizacja szwedzka, która robi odwierty, aby każdej wiosce zapewnić wodę). Trzeba znać mentalność tych ludzi. Oni kochają swoją rodzinę i swoje plemię i dla nich potrafią zrobić wszystko.
My jesteśmy przyjmowani dosyć serdecznie, zwłaszcza przez chrześcijan, a szczególnie tam, gdzie długo nie ma Mszy św. (czasem przez półtora miesiąca). Zaskoczyła mnie ich otwartość, radosne przyjęcie. Tak jak my na widok Afrykańczyka zastanawiamy się, co on tu robi, tak oni zastanawiają się, widząc nas.
Jeśli chodzi o obrzędy, zwyczaje i uroczystości, warto wspomnieć, że wesela jako takiego tam nie ma. Przychodzi narzeczony do rodziców i mówi, że zapłaci tyle a tyle za wybrankę. Oczywiście wcześniej młodzi muszą się jakoś dogadać. Chrześcijańskie śluby staramy się robić bardziej okazale - to jest sakrament. Mężczyzna ma obowiązek wybudować dom i zdobyć coś do jedzenia, a kobieta robi całą resztę. Często można spotkać obrazek, że kobieta idzie przodem i niesie na głowie duży garnek z wodą, na plecach dziecko, w jednej ręce trzyma starsze dziecko, w drugiej - dźwiga chrust do palenia, a za nią idzie mężczyzna z dzidą, łukiem i papierosem lub fajką. Kobiety wykonują tam większość obowiązków. Dlatego jak kobieta umrze, to żałoba po niej trwa cztery dni, a po mężczyźnie - trzy.
Ludzie bardzo boją się śmierci. Jak ktoś umrze, doszukują się sprawcy zgonu. Przypominają sobie różne ostatnie wydarzenia: kto nie podał ręki itp. Zbiera się starszyzna wioski i daje podejrzanemu do wypicia truciznę. Jeśli ta osoba przeżyje, znaczy to, że jest niewinna. Ja wywoziłem rodziny osób podejrzanych, aby nie byli poddani tym próbom. My - jako katolicy - walczyliśmy z tym, ale było to trudne. Białego podejrzenia nie dotyczą. Trudno się dostać do ich kręgu, aby poznać rytuały. Strzegą tego dla siebie. Zresztą tu nie ma takiej silnej, starej kultury, jak np. w Etiopii. Jest różny zlepek po czasie kolonialnym.
Z taśmy spisała Joanna Nowak
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |