MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 6 (91) listopad-grudzień 2006 |
„DAJĄC - OTRZYMUJEMY” Listopad roku 1995. Gorączkowo załatwiam formalności związane z wyjazdem zagranicznym. W przyśpieszonym tempie robię prawo jazdy, bo niebawem samochód będzie intensywnie wykorzystywany w mej pracy. Każdego dnia dokładam jakieś rzeczy do ogromnej walizy i pocieszam bliskich, którym smutno z powodu mojego wyjazdu do afrykańskiego buszu. Jestem podekscytowana wyjazdem, są obawy, ale jest też i radość.
Decyzja poświęcenia jakiegoś czasu dla misji nie była decyzją chwili - dojrzewała we mnie 8 lat. Jadę, bo tak odczytuję wolę Boga, bo chcę dawać siebie innym, tym najbardziej potrzebującym, świadcząc w ten sposób, na tyle, na ile potrafię, o Bożej Miłości do każdego człowieka, bez względu na kolor skóry, zamożność itp. Moim przygotowaniom towarzyszy m.in. zasłyszana kiedyś myśl Matki Teresy: „Jadę, żeby zobaczyć. Zobaczyć, czy mogę coś tam zrobić. A jeśli będę mogła coś zrobić, zrobię to.” Ja też najpierw chcę zobaczyć, poznać i dać się poznać, a jeśli ci, do których posyła mnie Bóg, zaakceptują mnie, chcę być jak najbardziej dla nich. Jednocześnie czuję sporo radości, że potrafiłam - po trudnym czasie podejmowania decyzji - odpowiedzieć Bogu „tak” na Jego propozycję.
Co mnie czeka? Z pewnością praca w charakterze koordynatora projektu edukacyjnego dla dzieci pigmejskich, ale wszystko się okaże, gdy dotrę na misję w Salapoumbé.
Pierwsze zaskoczenia
Mieszkam i pracuję z Małymi Siostrami Ewangelii, które są w Salapoumbé od ponad 20 lat. Mają bardzo dobre stosunki z miejscowymi ludźmi, dzięki nim jest mi dużo łatwiej wejść z nimi w kontakt. Od pierwszych dni doświadczam zaufania i serdeczności. Z pewnością zaufanie, jakim obdarowali Pigmeje Małe Siostry dzięki ich postawie i pracy, jest automatycznie przenoszone na mnie. Zaskoczenie spore, bo zanim coś z siebie dałam, już zostałam przez nich obdarowana zaufaniem.
Wszyscy wydają mi się tacy sami. Z początku mam problemy z rozpoznawaniem ludzi, a już ich imiona są dla mnie nie do zapamiętania: Nguéli, Makiko, Mombei, Kandja, Milenguo. Gubię się w tym, próbuje uczyć się ich języka. „Mo joukoe?” - to zwrot na dzień dobry, który dosłownie oznacza: „Obudziłeś się?” Nie mogę z niczym skojarzyć nowo poznawanych słówek, trudno mi cokolwiek zapamiętać. Pigmeje dobrodusznie śmieją się, gdy kaleczę podstawowe zwroty w ich języku, gdy Milengo nazywana jest przeze mnie Makiko, a Mombei na moje potrzeby staje się Nguéli. Do zaufania i serdecznego przyjęcia dochodzi też cierpliwość Pigmejów względem moich potknięć. Sporo, jak na początek.
Uniwersytet w Salapoumbé
Ja jestem studentką, a uczelnią są osady pigmejskie, które odwiedzam. Tam uczę się spotkania z drugim człowiekiem. Odkrywam każdego dnia, że wzajemne obdarowywanie się sobą możliwe jest tylko na płaszczyźnie równości i z poszanowaniem godności drugiego człowieka. Tylko w takich warunkach zanika podział na obdarowujących i obdarowywanych - obie strony dają i obie otrzymują. Coraz więcej czasu spędzam z ludźmi z okolicznych wiosek . Odwiedzam ich chaty, wybieram się z kobietami ma ryby (w kulturze pigmejskiej istnieją zajęcia zarezerwowane tylko dla mężczyzn, np. polowanie, oraz tylko dla kobiet, np. łowienie ryb, zbieractwo). Wieczory spędzam z nimi przy ognisku, słuchając ich pięknych śpiewów polifonicznych. Tak staram się z nimi zaprzyjaźnić. Opowiadają mi o swej codzienności, pokazują swe poletka i choć nie mam bladego pojęcia o uprawie manioku czy słodkich ziemniaków, zachwycam się wszystkim po kolei. Wierzę głęboko, że jeśli moja obecność wśród nich będzie oparta na przyjaźni, będą postrzegać moją posługę jako gest chrześcijańskiej miłości bliźniego, a nie przejaw filantropii czy próbę uspokojenia sumienia, buntującego się z powodu głębokiej niesprawiedliwości na świecie. Patrzę i myślę, co mogę dla nich zrobić.
Dzieciaki
Spędzam z nimi sporo czasu, od nich też uczę się prostoty i spontaniczności. Dzięki nim odkrywam, jak wiele można wyrazić wzrokiem. Żartuję z samej siebie, gdy na dziesięć wypowiedzianych przeze mnie zdań, otrzymuję w odpowiedzi tylko i aż ich serdeczne spojrzenie. Coraz bardziej lubię się z nimi przekomarzać. Często zaskakują mnie swymi obserwacjami. Na przykład pewnego dnia, gdy byłam w szkole, dzieciaki przybiegły powiedzieć mi, że do sióstr „przyjechali biali” (chodziło o siostry z sąsiedniej misji). Na pytanie, po co przyjechali, usłyszałam: „By dać sobie buzi” (Pigmeje mają inne zwyczaje i pocałunek w policzek zawsze budził ich śmiech). Wiele radości daje mi też widok dziecka, które niedawno nie potrafiło trzymać ołówka w ręku, a teraz pięknie kaligrafuje każdą literkę, składa je w pamięci i stara się dokładnie przeczytać każde słowo. Albo gdy mały pigmejski brzdąc, nieco już ze mną oswojony, podbiega wołając: Babala, ma do bite mo (Barbara, idę do ciebie). Takie momenty utwierdzają mnie w przekonaniu, że wcześniejsze decyzje były słuszne i zgodne z Bożym zamysłem, że w mojej afrykańskiej codzienności jest głęboki sens i podejmowane działania mają wartość.
Smutki
Smutne chwile pojawiają się częściej niż w moim życiu w Europie. Związane są głównie ze śmiercią znanych mi osób. Dlatego też Afryka jest dla mnie spotkaniem ze śmiercią, która jest tam wszechobecna i można ją spotkać wszędzie. Takie sytuacje zmuszają mnie do refleksji nad życiem, nad śmiercią, nad niesprawiedliwością panującą w świecie.
Szczególnie mocno przeżywam śmierć Ndjemiego, 8-letniego dziecka, którego prawa strona ciała pewnego dnia została lekko sparaliżowana. Po konsultacjach medycznych okazało się, że wskazany jest pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym, oddalonym ok. 300 km od jego osady. Wyjazd Ndjemiego (wraz z ojcem) do ośrodka to w ich osadzie nie lada wydarzenie, bo dotychczas nikt tak daleko na leczenie nie wyjeżdżał. Podczas pobytu w ośrodku Ndjemi traci przytomność. Okazuje się, że przyczyną niedowładu jest guz na mózgu. Lekarz radzi, by udać się do stolicy (kolejne 400 km) i zrobić tomografię mózgu (dość kosztowna sprawa, rodzina z pewnością nie jest w stanie zapłacić), by zobaczyć, czy guz można zoperować. Ojciec Ndjemi'ego bardzo chce wracać z nieprzytomnym dzieckiem do domu (według niego Njemi już nie żyje, bo przecież nie może już jeść).
Wyjeżdżając z nimi z ośrodka mogę skręcić w lewo i jechać do stolicy na tomografię. To byłaby próba wykorzystania ostatniej, co prawda minimalnej szansy na ocalenie życia Ndjemiego. Skręcając w prawo wracam z nimi do osady i wybieramy oczekiwanie na śmierć dzieciaka.
Wracam, bo tak chce ojciec Ndjemiego, ale czuję w sobie wielką bezradność i bunt. Dlaczego życie dziecka w bogatych krajach jest ratowane dopóty, dopóki istnieje cień szansy na jego uratowanie? A Ndjemi? Nie może skorzystać z osiągnięć medycyny światowej tylko dlatego, że urodził się w biednym kraju. To jest dla mnie bardzo namacalny przykład niesprawiedliwości na świecie, będącej konsekwencją ubóstwa. Ukazuje, jak miejsce urodzenia określa możliwość kształcenia się, dostęp do opieki medycznej, warunki życia... i wtedy sama sobie zadaję pytanie: „Jaka jest moja zasługa, że urodziłam się w kraju, gdzie mogłam się bez problemu uczyć, leczyć, nie chorowałam z powodu niedożywienia?” A skoro nie ma w tym żadnej mojej zasługi, to tym bardziej powinnam dzielić się z potrzebującymi tym, co posiadam.
Czas powrotu
Styczeń 1999. Po ponad 3 latach wracam do kraju. W głowie mam pełno myśli, pełno zarejestrowanych wydarzeń, o których nie chciałabym nigdy zapomnieć. Jedna myśl wraca szczególnie często: zastanawiam się, czym był dla mnie czas spędzony wśród Pigmejów. Z pewnością był on doświadczaniem Bożej opieki i pogłębianiem mojego zaufania do Boga. Codziennie utwierdzałam się w przekonaniu, że skoro posłał mnie na krańce świata, „wystarczy mi Jego łaski” i siły do wypełnienia tej misji, oraz że jest ona częścią Jego wspaniałego planu na moje życie.
Spotkania z ludźmi uczyły mnie dzielenia się. Na przykład byłam wielokrotnie obdarowana przez pigmejskie kobiety, które dzieliły się ze mną tym, co udało im się złowić w rzece. Czasami ich połów był naprawdę mizerny, ale dzielenie się pokarmem jest wpisane w tradycyjną kulturę Pigmejów. Takie doświadczenia uczą dzielenia się, nawet jeśli posiada się bardzo niewiele.
Uczyłam się też większej otwartości i wrażliwości na drugiego człowieka. Kiedyś w drodze do Yaoundé, stolicy Kamerunu, w zupełnie nieznanej mi wiosce spotkałam zaprzyjaźnionych misjonarzy. Zatrzymaliśmy się na skraju drogi i zaczęliśmy rozmawiać, nigdzie się specjalnie nie spiesząc. Nagle właściciel stojącego nieopodal domu podszedł i zaprosił nas do siebie. Tłumaczył, że skoro spotkaliśmy się przy jego posesji, to znaczy, że Bóg chciał, żebyśmy go dzisiaj odwiedzili. Oprócz możliwości schronienia się od spiekoty zostaliśmy jeszcze ugoszczeni, czym chata była bogata... Było to piękne doświadczenie ewangelicznego nakazu przyjmowania podróżnych. Długo zastanawiałam się, czy w Europie miałabym szansę na przeżycie podobnego doświadczenia. Jestem przekonana, że Afrykańczycy mogą nas uczyć spontaniczności, radości i otwartości w kontaktach z drugim człowiekiem. Tam nie ma obcych. Bardzo szybko obdarzają innych mianem przyjaciela, brata.
Od kilku lat jestem w Polsce, ale Kamerun jest cały czas w moim sercu. Czuję mocno, że jest takie miejsce na ziemi w samym środku afrykańskiego buszu, gdzie zostawiłam cząstkę siebie. Ten dar z siebie nie był niczym wyjątkowym. Wobec tego, co zupełnie nieoczekiwanie otrzymałam od Boga i ludzi, mogę powiedzieć: „Sługą nieużyteczną jestem, wykonałam to, co powinnam wykonać” (Łk 17,10).
Barbara Uszko
Przeczytaj inne artykuły o Pigmejach:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |