MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 2 (81), marzec-kwiecień 2005 |
PODRÓŻ BEZ MAP cz. I Graham Greene, znany pisarz katolicki, odbył w r. 1936 podróż z brytyjskiej wówczas kolonii Sierra Leone w głąb interioru liberyjskiego. Była to naprawdę podróż bez map, odbyta pieszo, z garstką wynajętych tragarzy dźwigających ekwipunek jak za czasów Stanleya, poprzez tereny określane mianem „piekła białego człowieka”, pełnego moskitów, malarii i niebezpieczeństw, tak groźnych w epoce przed antybiotykami i skutecznymi lekami przeciwmalarycznymi. Podróż ta prowadziła do refleksji, znakomitych obserwacji i gorzkiej zadumy nad losami kontynentu podbitego przez białych ludzi. Prezentujemy krótkie fragmenty książki Podróż bez map, będącej zapisem z tej podróży, które przybliżą nam historię części Afryki, przez którą podróżował pisarz.
„Misja cywilizacyjna” Europejczyków
[Freetown, stolica Sierra Leone,] była to angielska stolica: Anglia założyła miasto, postawiła baraki z blachy i słupy z plakatami na rocznicę zakończenia wojny, a potem wycofała się w górę zbocza, w stronę eleganckich bungalowów o szerokich oknach, z elektrycznymi wentylatorami i doskonałą służbą... Zbudowali swoją pospolitą cywilizację, a potem uciekli od niej, jak mogli najdalej. Wszystko, co brzydkie we Freetown, jest europejskie: sklepy, kościoły, urzędy państwowe, dwa hotele; jeśli znajdzie się coś pięknego w tej miejscowości, to jest tubylcze: na rogach ulic małe kramy sprzedawców owoców, którzy, kiedy się ściemni, oświetlają je świeczkami; tubylcze kobiety kroczące dostojnie z kościoła do domu w niedzielny poranek; z zadziwiającą godnością noszone tanie, bawełniane, europejskie suknie, ciemnokoralowe lub zielone falbany, szerokie słomkowe kapelusze, śliczne kołysanie się ud, płynne ruchy szerokich ramion. Ubrane jak na garden party zdobyły tanią jaskrawą dostojność w małych podwórkach pomiędzy sępami, podczas gdy natura okazała się bezsilna wobec szpetoty miasta.
Mężczyźni mieli mniej pewności siebie. Wykształcono ich na tyle, że mogli zrozumieć, jak ich oszukano, jak dostali to, co gorsze w obydwu światach.
Kailahun zostało mi w pamięci jako wieś czysta, jedna z najczyściejszych, w jakich zatrzymaliśmy się, ale wtedy widziałem tylko brud i choroby, dzieci z wystającymi pępkami, załatwiające się w kurzu pośród kóz i drobiu, ospowate kobiety o twarzach, nogach i piersiach wysmarowanych białą mazią wyciskaną z jakiejś rośliny w buszu, a używaną w celach kosmetycznych i zdrowotnych. Używały jej przeciw ospie, febrze, bólowi zębów, niestrawności, przeciw wszelkim dolegliwościom pod bezbarwnym słońcem. Póki były młode, maść uśmierzała im bóle głowy; kiedy były starsze, smarowały nią swoje wielkie brzuchy w nadziei, że to im przyniesie ulgę przy porodzie; kiedy umierały, maść leżała jak osad soli na ich wyschniętych piersiach i zapadniętych udach. Tu można było ocenić, ile warta jest cywilizacja; oglądając się potem wstecz ku Kailahun, ze wsi Republiki, gdzie cywilizacja zatrzymała się pięćdziesiąt mil od Wybrzeża, nie widziałem wielkiej różnicy. [...]
Cywilizacja jest tu nadal równoznaczna z wyzyskiem. Właściwie, moim zdaniem, nie poprawiliśmy losu tubylców: są tak samo wyczerpani febrą, jak byli, zanim zjawił się biały; zawlekliśmy nowe choroby i osłabili ich odporność na stare; nadal piją zanieczyszczoną wodę i tak samo jak dawniej cierpią z powodu robactwa, i nadal są na łasce swoich wodzów. [...] Cywilizacja w Sierra Leone to kolej do Pendemibu, to wzrost eksportu orzechów palmowych; cywilizacja to również firma Levers i ceny, które ona kontroluje; cywilizacja to długi bar w „Grandzie”, to sześciopensowe zarobki. To nie cywilizacja, o jakiej myślimy, cywilizacja kościołów w Suffolk i zabytkowych domów w Cotswold, Crome'a i Yaughana. [...] „Szlachetny dzikus” już nie istnieje, może nie istniał nigdy - chociaż u bardzo młodych (wśród tych nielicznych, których nie zniekształciła przepuklina pępkowa) można się jakby pod teraźniejszością dopatrzyć czegoś, co miłe, szczęśliwe, nieujarzmione, jak u tej dziewczyny, która opasana w biodrach jasną szmatką, w wielkich srebrnych bransoletach dookoła kostek u nóg, z żółtym dzbanem na głowie wspinała się dziś rano na wzgórze w przesianym przez liście palm świetle słonecznym, padającym na jej ciemne zwisające piersi. C.d.n.
Przeczytaj pozostałe fragmenty:
Podróż bez map cz. II nr 3 (82)
Podróż bez map cz. III nr 4 (83)
Podróż bez map cz. IV nr 5 (84)
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |