MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 4 (83) lipiec-sierpień 2005 |
PODRÓŻ BEZ MAP cz. III Kolejny fragmenty książki Podróż bez map Grahama Greene'a z r.1936. Prezentowany fragment pochodzi z I rozdziału części drugiej, "Zachodnia Liberia".
Niedziela w Bolahun
[...] Bardzo wiele bredni napisano o misjonarzach. Odmalowano ich jako sługusów imperialistów lub kupców-wyzyskiwaczy, albo też patrzono na nich jako na ludzi nienormalnych pod względem seksualnym, którzy usiłują nawrócić prostych, szczęśliwych pogan na religię europejską i zahamować ich rozwój za pomocą europejskich cugli. Zapomniano, zdaje się, że chrześcijaństwo jest religią wschodnią, na którą zachodni poganie zostali kiedyś całkiem skutecznie nawróceni. Misjonarzom nawet się nie przyznaje logiki, a przecie jeśli ktoś w ogóle wyznaje chrześcijaństwo, musi też wierzyć w jego uniwersalizm. Chrześcijanin nie może wierzyć w innego Boga dla Europy, innego dla Afryki: znaczenie religii semickiej polegało na tym, że nie uznawała innego Boga dla Wschodu, innego dla Zachodu. Zachodni neopoganizm chlubi się swoim naukowym podejściem, lecz jest często osobliwie nerwowy. Jedynie neuroza tłumaczy jego brak konsekwencji, kiedy dla muzułmanina akceptuje historyczny obowiązek szerzenia wiary mieczem, a dla chrześcijanina nie akceptuje obowiązku szerzenia wiary nauczaniem.
Cechę szczególną misji w interiorze Republiki stanowi oczywiście to, że są one zupełnie wolne od kontaktów politycznych czy handlowych. Czarny rząd im nie dowierza, a żadna firma europejska nie ma punktów handlowych na liberyjskim zapleczu. Jedynie wiara mogła skłonić amerykańskich mnichów i angielskie zakonnice do osiedlenia się w Bolahun. Żadne dramatyczne sytuacje nie kompensują febry, robactwa i szczurów; tutaj jedyne niebezpieczeństwo to ukąszenie przez węża lub choroba. Nie są oni ascetami, nie szukają zadowolenia w biczowaniu się i włosiennicach; zamieszkawszy w Bolahun zrobili, co mogli, żeby sobie zapewnić wygodę. Ojcowie zbudowali mały szpitalik, sprowadzają konserwy z firmy Fortnum i Mason, wino przez granicę francuską, warzywa przysyłają im raz na miesiąc z Sierra Leone; zrobili sobie nawet rodzaj nierównego, twardego kortu tenisowego. Nie zmuszali do przyjęcia chrześcijaństwa niechętnych ludzi, nie zmuszali szczęśliwych nagusów do noszenia ubrań, nie usiłowali wyplenić miejscowych tańców. Tubylec w Afryce Zachodniej zawsze będzie nosić ubranie, jeśli ma pieniądze, by je kupić, zawsze woli powłóczystą szatę od opaski na biodra, a każdemu, kto spędził dużo czasu we wsiach buszu, najbardziej prymitywna miejscowa szata wyda się ładniejsza niż ludzkie ciało - pomarszczone cycki, cieknące rany.
Jeśli chodzi o tańce i fetyszyzm, misjonarze nie mogliby z tym walczyć, choćby chcieli. Chrześcijaństwo jest tu przyparte do muru; nawróceń jest stosunkowo niewiele - nawrócenie nie przynosi korzyści materialnych, jedyna korzyść, natury duchowej, polega na wyzwoleniu od kilku lęków, na uzyskaniu bezcielesnej nadziei. W Bolahun chrześcijaństwo było zresztą w szczególnie trudnych warunkach materialnych. Żaden biały nie miał prawa posiadać ziemi w Republice, misje całkowicie zależne były od rządu - a o dziewięć mil dalej, w Kolahun, mieszkał komisarz okręgowy Reeves, muzułmanin z plemienia Vai, psychicznie tkwił jakby w dziewiętnastym wieku, w czasach handlu niewolnikami. Czuł nienawiść do chrześcijan, do białych, a zwłaszcza do języka angielskiego. Ołowianoszary na twarzy, o ciemnych oczach bez wyrazu, pełnych czerwonych ustach, w fezie i w szacie z miejscowej materii, sprawiał wrażenie nie Afrykanina, lecz okrutnego i zmysłowego człowieka Wschodu; był ordynarny, obojętny i zepsuty. Za żonę dostał pannę Barclay, krewną prezydenta, i między tubylcami mówiono, że gdy mianowano Reevesa, prezydent przyrzekł mu, że będzie komisarzem okręgowym aż do śmierci. Najpierw go wysłano do Sanoquelleh, w drugi kraniec kraju, i w ślad za nim przyszła do Kolahun niemiła pogłoska: Reeves przyłapał jakoby kilku kupców Mandingo na szwarcowaniu przez granicę towarów z terytorium francuskiego, kazał ich zamknąć w chacie, a później spalić tam żywcem. Niepodobna było w Republice sprawdzić takiej pogłoski, ale na temat jego okrucieństwa i despotyzmu krążyły też i inne, i to dotyczące faktów, popartych, jak stwierdziłem, mnóstwem dowodów. Opowiadano o jego domu zbudowanym pracą przymusową, za którą zapłacił tubylcom konfiskatą ich plonów; opowiadano, jak jego wysłańcy bili ludzi pracujących na drodze, jak nikt z nawróconego na chrześcijaństwo Bolahun nie ośmielił się pokazać w osadzie. Zakonnice ujrzały pewnego dnia, jak mijał je spiesznie niesiony w hamaku, przy czym jego ludzie batem popędzali tragarzy. Tyle różnych historii przesiąkało do Monrowii, że nawet rząd, oddzielony dziesięcioma dniami ciężkiej drogi, musiał to wziąć pod uwagę i prezydent wyruszył właśnie wtedy do Kolahun, by wysłuchać skarg wodza.
Cały czas pamiętałem, że to stanowi tło dla błogosławieństwa w małym brzydkim kościółku z blaszanym dachem. Podniesiona monstrancja nie była wspaniałym symbolem politycznym: "Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni jesteście, a ja dam wam przywileje kupieckie, szepnę za wami słówko do ucha ministrowi". Ofiarowywała ona, podobnie, jak chrześcijaństwo pierwszych wieków, cięgi ze strony człowieka u władzy i nie znany mi tajemniczy ucisk ze strony kapłanów fetyszy. Niewiele osób przyszło do kościoła: chrześcijaństwo tutaj było nadal rewolucyjną siłą, przemawiającą raczej do młodych niż do starych, a młodzi świętowali. Małe Murzyniątko, niemające na sobie nic prócz kusej przezroczystej koszulki, drapało się i modliło, podnosząc koszulkę coraz wyżej, żeby lepiej podrapać biodra; u stóp ohydnego lakierowanego obrazu klęczał jednoręki chłopiec. (Spadł kiedyś z drzewa palmowego, zrywając orzechy, złamał rękę i czując jej kaleką bezużyteczność, wziął nóż i obciął aż do łokcia.)
Pogrzeb wodza
[...] W odległej stamtąd o dwie mile wsi Tailahun zmarł wódz i Marek zaprowadził nas tam, żeby pokazać, ile się dało, z ceremonii pogrzebowych.
Malutka wioska przycupnęła wysoko na nierównym skalistym kopcu. Grób znajdował się w środku wsi, pośród płaskich głazów, które oznaczały inne groby; na rozłożonej na nim macie siedziała kobieta w średnim wieku, najmłodsza matka wśród żon wodza. Osłaniał ją od słońca daszek z liści palmowych, a opodal znajdował się stos opału i garnek do gotowania na użytek zmarłego. Zarówno chrześcijaństwo, jak i pogaństwo wycisnęły tutaj swój ślad, bo w kopiec wetknięto prosty, surowy krzyż, aby przejednać Boga, którego stary wódz uznał na łożu śmierci, a tuż obok, w jamie, zgodnie z obrządkiem pogańskim, siedziało osiem wdów po zmarłym, nagich poza opaskami na biodrach. Inne kobiety smarowały je gliną, wcierając ją im nawet we włosy. Wdowy były przeważnie stare i w ogóle ohydne, ale teraz w tej szarej jamie wyglądały tak, jakby je wyciągnięto z ziemi w stanie zupełnego rozkładu. Zatraciły wraz z barwą znamię rasy i mogły być kobietami każdej narodowości, które kiedyś pochowano, a potem odkopano. Patos krył się w ubóstwie tych symboli: krzyż, glina, najmłodsza matka. Czułem, że obie religie odwoływały się do najprostszych znaków; po żadnej stronie ani okazałości, ani demonstracji siły. Podobne sceny rozgrywały się zapewne w ostatnich dniach pogańskiej Anglii, kiedy opowieść o ptaku lecącym przez oświetloną salę w ciemność miała wpływ na nawrócenie króla.
Był to trzeci dzień po pogrzebie. Nazajutrz kobiety zmyją glinę, namaszczą ciało oliwą i znów będą wolne, cała wieś będzie tańczyć trzy dni z rzędu, a potem znowu po dniach czterdziestu. Dziewczęta do tańców pogrzebowych miały włosy skręcone w loki, a nie - jak zwykle - nasmarowane gumą, przygładzone, z przedziałkiem pośrodku. Miejscowy "diabeł", Landow z Mosambolahun, przyszedł do wsi na pogrzeb. I naprawdę znalazłem się tutaj po to, by zobaczyć, jak on tańczy. Dostrzegłem go o zmroku w Bolahun, kiedy sunął mimo w długich spódnicach z rafii i w drewnianej masce z ogromnym ryjem. Po drodze we wszystkich wsiach zbierał żelaźniaki, bo wchodząc do Tailahun musiał zapłacić nowemu wodzowi daninę złożoną z wielu ich wiązek.
Nowy wódz drzemał w hamaku, w malutkim domu zebrań. Darowałem mu dwa szylingi; była to najgorętsza pora dnia, wódz był znudzony i zakłopotany wizytą. Przyniesiono dla nas dwa krzesła i do ciasnej chaty wtłoczyło się ze trzydzieści osób; po podłodze skakały owady. Niebawem nadeszło dwóch ludzi z podłużnymi bębnami. Pod każdym bębnem chwiał się metalowy krążek. Nosili oni czerwone czapki ze złotą gwiazdą i długim chwastem, bardzo podobne do czapek ochrony granic, które widziałem w Foya. Tupali bosymi nogami nie zważając na pchły ziemne i małymi zakrzywionymi młotkami uderzali w bębny i metalowe krążki. Z wolna na dźwięk bębnów w natłoczonej dusznej chacie zbierało się coraz więcej muzykantów. Nadeszły trzy kobiety z różnej wielkości grzechotkami z dyni, napełnionymi ziarnkami ryżu i potrząsały nimi w siatkach; przyszedł również mężczyzna z harfą o pięciu strunach z włókien palmowych, przywiązanych do połówki dyni, którą przyciskał do piersi (słabiutkie słodkie brzdąkanie można było dosłyszeć tylko wtedy, gdy bębny i grzechotki milkły). Ostatni zjawił się człowiek ze zwykłym dużym bębnem, który muzyce przydał zmysłowej podniety, niezbyt zrozumiałej dla Europejczyka. Melodia wznosiła się i wznosiła nieustannie, wywołując jakieś niesamowite napięcie, grający walili nogami i pocili się, kobiety kołysząc się potrząsały grzechotkami, ale nic się nie działo. Miałem wrażenie, że to jeszcze jedna chwila kulminacyjnego napięcia, które nie prowadzi do nikąd, gdy wreszcie ukazał się "diabeł".
C.d.n.
Przeczytaj pozostałe fragmenty:
Podróż bez map cz. I nr 2 (81)
Podróż bez map cz. II nr 3 (82)
Podróż bez map cz. IV nr 5 (84)
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |