MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITR |
|
Nr 4 (50), maj 2001 |
OBOSIECZNY MIECZ GLOBALIZACJI cz. I Ks. dr Henryk Hoser, pallotyn, lekarz i długoletni misjonarz w Rwandzie, Administrator Apostolski w czasie wojny w rejonie Wielkich Jezior w Afryce, obecnie Superior Regii Francuskiej Pallotynów, snuje refleksje nad szansami zdrowia publicznego w świecie na tle problemów globalizacji. Tekst drukujemy w odcinkach.
Nim przejdę do systematycznego przedstawienia tematu, pozwolę sobie przytoczyć trzy wydarzenia. Niosą one w sobie ogromny ładunek tragizmu obecnego we współczesnym świecie, w jego konwulsyjnym istnieniu. Pokazują nadto złożoność sytuacji, przekraczając uproszczone wyobrażenia lub opinie, towarzyszące odbieranym informacjom.
Maj 1994, Jezioro Wiktoria w Afryce Środkowej. Służby administracyjne Ugandy wyławiają z wody ok. 40 tys. zwłok, które spłynęły rzeką Akagera, górnym dopływem Nilu, z Rwandy ogarniętej samobójczym szaleństwem. Dzieje się to w obecności kamer największych stacji telewizyjnych świata, z CNN i BBC na czele. 6 tys. km dalej, w Kairze, blisko ujścia Nilu, egipskie władze miejskie nakazują zwiększyć dawkę chloru w oczyszczalniach wód tej wielkiej rzeki. Gest symboliczny i medialny zarazem, gdyż na taką odległość od miejsca skażenia nie zachodzi obawa o jego skutki zdrowotne.
Wrzesień 1994, prowincja Kivu w Zairze wschodnim (dziś Demokratyczna Republika Kongo). Wzdłuż drogi przecinającej ciągnące się po horyzont obozy uchodźców, liczące blisko milion osób, samochody ciężarowe zbierają co rano wyłożone zwłoki zmarłych na cholerę. Jednocześnie w bananowym zagajniku, w pobliżu miasta Goma, koparka drąży szeroką transzeję, do której wywrotki wysypały ciała ok. 18 tys. ofiar epidemii. Francuski żołnierz, operator koparki, wydobył z masy zwłok poruszające się jeszcze ciało pięcioletniego chłopca, ratując mu życie w ostatniej chwili. Oddziały amerykańskie, izraelskie, a nawet japońskie montowały ogromne cysterny na wodę i polowe oczyszczalnie wody z jeziora, zanieczyszczonej chorobotwórczymi fekaliami. Telewidzowie na całym świecie oglądali te sceny i nerwowe zaaferowanie ekip kilkudziesięciu organizacji pozarządowych, przybyłych z wielu krajów, by nieść pomoc humanitarną.
Listopad 1997, tropikalne lasy w dorzeczu rzeki Kongo. Przez gęstą dżunglę przebija się oszalała ze strachu ludność cywilna, ścigana przez ruchliwe, sprawne i dobrze wyszkolone oddziały wojskowe. Dniem i nocą trwa marsz bez jedzenia i picia (trudno nazwać liście drzew pożywieniem, a wodę z kałuży - napojem), dachu nad głową i chwili wytchnienia. Wrogo nastawiona przez wojenną propagandę ludność mijanych wiosek bezlitośnie przepędza uciekających. Dzieci, kobiety, starsi padają masowo, wdeptani w błoto, wchłonięci przez zarośla. W licznych zasadzkach słychać terkot broni maszynowej i huk wybuchających granatów. Ani śladu organizacji pozarządowych, dziennikarzy i ekip telewizyjnych. Przy zaciągniętej kurtynie trwa polowanie z nagonką na ludzką "zwierzynę". W tropieniu skupisk tej "zwierzyny" bardzo pomogły amerykańskie satelity szpiegowskie. W taki sposób zginęły, przy milczącej zgodzie tzw. wspólnoty międzynarodowej, setki tysięcy osób. Nikt nie zdoła ich dokładnie zliczyć.
Zacytowałem zaledwie trzy epizody najnowszej historii kontynentalnej już dziś wojny afrykańskiej. Były one przedstawione przez media jako skutki konfliktów plemiennych. Dopiero późniejsze wnikliwe opracowania, opierające się na licznych i wszechstronnych źródłach, ujawniły, że na rzeczywiste konflikty o charakterze etnicznym nakładają się interesy państw ościennych, działających nie tylko z politycznym przyzwoleniem wielkich mocarstw, ale realizujących ich międzynarodową strategię, używających ich logistyki, sprzętu i kadry. W taborach tzw. rebeliantów przebywali przedstawiciele głównie północnoamerykańskich firm handlu złotem, diamentami, rzadkimi metalami i pierwiastkami promieniotwórczymi. C.d.n.
Przeczytaj pozostałe części artykułu:
|
|
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |