Znak Ruchu Maitri
MY A TRZECI ŚWIAT
Pismo gdańskiego ośrodka
Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI
Nr 1 (86), styczeń-luty 2006

SPOTKANIE Z SIOSTRĄ AGNIESZKĄ cz. I


Siostra Agnieszka w oœrodku ośrodku Ruchu Maitri w Gdańsku.
6 czerwca 2005 r. odwiedziła nasz ośrodek siostra Agnieszka Ossowska ze zgromadzenia Sióstr Duszy Chrystusowej, misjonarka z Kamerunu. Pracuje tam od 10 lat. W kilku odcinkach przedstawimy najciekawsze fragmenty jej wypowiedzi.
Trudne początki
Wyjechałam na misje mając dwadzieścia sześć lat. Opuściłam Polskę w roku 1990. Spędziłyśmy dziewięć miesięcy na nauce języka francuskiego w Belgii, a następnie pojechałyśmy na misję zupełnie nam nieznaną. Obiecany staż dla misjonarzy nigdy się nie odbył. Po miesiącu musiałam otworzyć przychodnię w lesie, która była też szpitalikiem. Dobrze, że miałam za sobą staż intensywnej terapii chirurgicznej w klinice krakowskiej i miesięczny staż w Kamerunie, ale to było tylko minimum. Tymczasem przyszło mi stanąć wobec przypadków, o których nigdy bym nie pomyślała, że będę musiała je leczyć - od chorób typowo tropikalnych, jak malaria (od najprostszych form bez komplikacji, aż do najbardziej skomplikowanych, jak malaria mózgowa czy nerkowa), poprzez zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych, aż po epidemie odry, które dziesiątkowały wioski. Dzieci naprawdę umierały jak muchy. Były przypadki tężca okołoporodowego i tężca osób dorosłych. Była też hospitalizacja osób pogryzionych przez dzikie zwierzęta oraz osób poranionych w bójkach (najprostsza forma rozwiązywania konfliktów w dość prymitywnym społeczeństwie). W tym wieku było to dla mnie dość trudne, poza tym dookoła las i - powiedzmy sobie szczerze - opuszczając kraj i klasztory tutaj, wyjeżdżamy z warunków cieplarnianych, albo - jak powiedziała swego czasu jedna z misjonarek - z góry Tabor, tylko tego nie doceniamy. Prawdę widzimy dopiero tam i jest to zderzenie z rzeczywistością bardzo, bardzo brutalne.
W dzień po moim przylocie przyniesiono mi kobietę, która została zraniona włócznią. Już teraz nie pamiętam, czy włócznią rzucił w nią syn, czy mąż. Oczywiście był pijany. Uchyliła się tak, że ocaliła życie, ale miała głęboką ranę w udzie. Drugiego dnia po przybyciu na misję! Był taki czas, że prawie w każdą sobotę (bo w sobotę piją więcej alkoholu rodzimej produkcji) krzyki zwiastowały, że niosą mi znów rannego. Pociągało to za sobą wielogodzinną pracę i obserwację nocną, bo stany były bardzo różne. Kiedyś było tak, że mi zabrakło narzędzi do szycia (to były lata 90-te). Miałam rany cięte, postrzałowe, rany gryzione (szarpane) i miałam kobietę, która została zasztyletowana przez męża - złapał ją na cudzołóstwie (ale że on robi to samo...).
Kobieta ma tu pozycję bardzo jasną, która zwykle ogranicza się do łóżka, rodzenia dzieci, pracy w kuchni i na polu. Mówię to brutalnie, ale tak jest. Dotyczy to wschodniego Kamerunu i nie chciałabym, żeby zaatakował mnie misjonarz, który pracuje z intelektualistami w stolicy kraju czy w mieście uniwersyteckim. Tak nie jest wszędzie, ale taki jest wschód Kamerunu, wioski czy małe miasteczka, gdzie elita i intelektualiści przyjeżdżają z Kamerunu zachodniego, gdyż na wschodzie jeszcze nie ma elit. Więc takie przypadki, z którymi się spotkałam, takie życie było dla mnie dość trudne do zaakceptowania.
Poza tym surowość warunków. Cztery lata nie miałyśmy prądu i wody, przez pół roku nie miałyśmy żadnego samochodu, tylko motorynkę, albo... na piechotkę. A trzeba było szczepić w dwudziestu siedmiu wioskach, niektóre oddalone o siedemdziesiąt kilometrów. Oprócz tego przychodnia - byłam jedyną pielęgniarką i trzeba było zapewnić obsługę w ciągu dnia i w nocy. Zdarzało się, że w nocy byłam budzona dwu-trzykrotnie. Takie tempo było możliwe chyba tylko dzięki temu, że miałam dwadzieścia sześć lat i byłam jeszcze przed chorobami tropikalnymi. Obecnie na pewno nie dałabym rady. Doświadczenie pokazuje, że ten styl pracy absolutnie się nie sprawdza, bo się wykańczamy - wszystkie pielęgniarki po kolei. Ja i tak wytrzymałam chyba najdłużej.
Załamanie
W końcu nastąpił kryzys - pod wpływem obserwacji, jak to społeczeństwo funkcjonuje, a także wielkiego braku znajomości realiów życia (wstąpiłam do zgromadzenia w osiemnastym roku, wyjechałam w wieku lat dwudziestu sześciu; owszem, trzy lata pracowałam w szpitalu, więc miałam jakiś kontakt z życiem, ale tak naprawdę realiów nie znałam). Te najbardziej brutalne trzeba mi było poznać w Afryce. Czym to zaowocowało? Przede wszystkim niechęcią do płci przeciwnej, czyli do mężczyzn. Przytoczę liczby. W ciągu siedmiu lat miałam przypadki dwóch mężczyzn, którym żona, broniąc się, odgryzła albo nadgryzła pewne części ciała. Równocześnie miałam dziesiątki kobiet, które nie mogły się obronić przed mężczyzną. Poza tym widziałam przypadki patologiczne, np. matka przychodzi z dziećmi - tak było na początku - i nie ma pieniędzy na leczenie. Ja nie mogłam rozdawać, zresztą przychodnia zawsze jest deficytowa, ponieważ ludzie nie są w stanie zapłacić za leczenie, a życie trzeba ratować. Kobieta mówi mi: „Siostro, będę miała pieniądze w poniedziałek, bo już dziś wieczorem zaczynam sprzedawać alkohol, który produkuję, i na pewno mąż też ode mnie kupi, więc będę mogła zapłacić”. To mi ukazało realia - mąż i ojciec dziecka nie dał na leczenie, ale da na alkohol i z tych pieniędzy ona przyjdzie zwrócić dług w przychodni. To jest patologia!*
Nie chciałabym, żeby to było generalizowane, bo często dziennikarze tego typu rzeczy wyciągają i później ludzie nie chcą pomagać, bo mówią: „Po co?”, albo - jak mi kiedyś powiedziała pewna kobieta - „Wysterylizować wszystkich Afrykańczyków”. Ale ludzie w Polsce nie wiedzą, że w dżungli 50% dzieci w rodzinach umiera (na początku lat dziewięćdziesiątych starałam się robić statystyki). Nie dlatego, że ośrodek był źle wyposażony czy personel mało wykwalifikowany (starałam się, nawet wbrew pewnym przepisom panującym na terenie Kamerunu, być zawsze na bieżąco, odbyłam kurs medycyny tropikalnej we Francji i starałam się zdobyć najnowocześniejsze leki), ale tylko dlatego, że na przykład z powodu czasu dojścia do naszej przychodni z odległości trzydziestu kilometrów, a czasem siedemdziesięciu czy stu, jest często niemożliwe, by donieść dziecko żywe. A małe dziecko chore na malarię (zaczynają chorować od trzeciego miesiąca) jest wieczorem uśmiechnięte, a już rano - w przypadku najzłośliwszej formy choroby, a taka panuje u nas na równiku i wokół równika - potrafi umrzeć. Podobnie niebezpieczne są epidemie zapalenia opon rdzeniowo-mózgowych, tężec okołoporodowy czy odra, która jest połączona zwykle i z malarią, i z biegunką, więc odwodnienie następuje bardzo szybko.
Zawsze przypomina mi się małżeństwo, które wyszło ze swej wioski (drogą - siedemdziesiąt kilometrów, a na skróty przez las i rzekę - około trzydziestu). Szli całą noc z dwojgiem dzieci. W połowie drogi jedno dziecko zmarło. Ojciec - ponieważ jest taki nakaz, żeby dziecko pochować w wiosce ojca - odesłał żonę z tym zmarłym dzieckiem do wioski, a sam kontynuował z dzidą drogę do nas, do przychodni. Doszedł w momencie, kiedy myśmy jeszcze były w kaplicy na brewiarzu porannym, ale dziecko już było w agonii. Już nie pozostało nic do zrobienia, jak tylko je ochrzcić przed śmiercią. Więc jak się żyje w takich sytuacjach i ma się te dwadzieścia parę, czy nawet trzydzieści lat i jest się człowiekiem wrażliwym - myślę, że żaden człowiek na cierpienie dziecka nie może pozostać obojętny - można się załamać.

Opracował Wojciech Zięba



* Wydaje się, że nie jest to patologia specyficznie afrykańska, ale alkoholowa (red.).



Przeczytaj pozostałe części artykułu:
  • [Spis treści numeru, który czytasz]
    [Skorowidz  tematyczny artykułów]
    [Adopcja Serca  - pomoc dla sierot]
    [Strona główna]      [Napisz do nas]