MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 2 (87) marzec-kwiecień 2006 |
SPOTKANIE Z SIOSTRĄ AGNIESZKĄ cz. II Kolejny fragment wypowiedzi siostry Agnieszki Ossowskiej, misjonarki z Kamerunu, która odwiedziła nas w dniu 6.06.2005 r.
Niedożywienie i głód
Palącym problemem, którego rozwiązania nie znam mimo pewnego już stażu, jest problem dzieci, które jedyny swój posiłek spożywają wieczorem. Tego nie było w dżungli, na misji, gdzie pracowałam poprzednio. Zdarza się, że podczas katechezy popołudniowo-wieczornej (od 16.00 do 17.00) stwierdzam, że jakieś dziecko jest chore, ma początek malarii. Jeden taki przypadek pozwolił mi odkryć realia miasteczka. Biorę chorą dziewczynkę do domu. Jej starszy brat krzyknął za nią: nie łykaj żadnych tabletek, bo dzisiaj jeszcze nie jadłaś. Była prawie godzina siedemnasta. Pytam ją w domu: „Naprawdę nic nie jadłaś?” Bo z lat pracy w dżungli wiedziałam, że raczej rano zawsze coś jedzą, czy to maniok, czy patat, czy banan pieczony, czy orzeszki, czy liście z kolacji, ale zawsze coś. Ona odpowiedziała, że nic nie jadła. I rzeczywiście, te dzieci najczęściej jedzą tylko wieczorem.
Szkoła i prostytucja
Dwa lata temu zaczęłam im pomagać dzięki pewnemu panu z Krakowa, którego spotkałam przypadkiem w czasie mojego pobytu w Polsce. Chciał on pomóc dzieciom, żeby mogły chodzić do szkoły. I zaczęłam wysyłać dzieci do szkoły. Bardzo szybko się zorientowałam, że to jest najprostsze, ale całkiem niewystarczające. Zupełnie czym innym było wysłanie dziecka do szkoły podstawowej, gdy byłam na misji w lesie, gdzie dziecko wracało po lekcjach do domu, niż wysłanie dziecka do miasta i zapisanie do szkoły, ponieważ jest ono wtedy z dala od rodziny. Musi sobie poszukać mieszkania, wyżywić się, musi mieć swoje podstawowe zeszyty i podręczniki. Czyli jeśli naprawdę chcemy wysłać dziecko do szkoły, jeżeli się deklarujemy (stwierdzam to po trzech latach pobytu w miasteczku), to albo trzeba za to dziecko wziąć pełną odpowiedzialność (bo najczęściej pomagamy dzieciom najbiedniejszym), albo to nie ma sensu.
Dlaczego? Dam jeden przykład, ale jest to regułą. Rok temu poznałam dziewczynę, która przerwała szkołę. Z jakiego powodu? W czasie nauki zaszła w ciążę. Kiedyś się spotkałyśmy. Spytała, czy mogłaby mi pomóc w ogródku i czy mogłabym dać jej w zamian trochę jedzenia, mydło, naftę. Mówię: „Nie ma sprawy, jeśli tylko chcesz dać coś z siebie, ja też jestem otwarta”. Mamy taki styl pracy, że nawet jeśli otrzymujemy pomoc z zewnątrz, wymagamy, żeby dzieci czy młodzież w miarę swoich możliwości coś robiły, nauczyły się pracować i zrozumiały, że nie ma nic za darmo - żeby to było wychowawcze.
Zaczęłam poznawać jej historię. Rodzice opłacili jej szkołę, ale nie opłacili pokoju. Miała sobie radzić sama. A poradziła sobie w taki sposób, że spotkała kogoś, kto chciał mieć przyjaciółkę. On jej zapłacił za pokój, dawał jej na jedzenie, na zeszyty, ale owocem tego było dziecko. Przerwała szkołę. Córeczka ma teraz dwa lata. Mówię dziewczynie: Chcesz zacząć chodzić do szkoły? - Chcę. - Chcesz ją kontynuować? - Chcę. - Posłuchaj, opłacę ci pokój, dam ci tygodniowo określoną sumę na jedzenie. Będziesz się z tego rozliczała. W soboty, w dzień wolny od szkoły, przyjdziesz pomóc mi w domu umyć podłogę, popracować w ogródku, pomóc sprzątnąć w zakrystii. Jeden warunek - zerwiesz tę znajomość. Czy jesteś na to gotowa? - Jestem.
Powiem szczerze: w przypadku tej dziewczyny bardzo się cieszę, bo ona bardzo się stara, wróciła do Kościoła, przystępuje do sakramentów, zaangażowała się w ruch katolicki przy kościele. Przyniosła mi ostatnio świadectwo - jest jedną z najlepszych uczennic w klasie. Poza tym umieściłam ją w misji, w pokoiku u kucharza ojców, i poprosiłam go, żeby ją troszeczkę nadzorował. Widzę, że to dało owoce.
Dwa kolejne przypadki były inne, ponieważ dwie dziewczyny sobie na szkołę jakoś - nazwijmy to brzydko - zarobiły. Ale tę szkołę musiały opuścić. Jedna w ogóle nie rozpoczęła nauki, ponieważ kiedy „zapracowywała” na tę szkołę, była już w ciąży i zataiła to, a druga na początku roku szkolnego zaszła w ciążę i uciekła, zresztą wstydziła się przyjść. Wprawdzie jest to problem dorastającej młodzieży, ale tak naprawdę już dwunastoletnie dzieci zachodzą w ciążę. W mieście jest to największy problem - małe dzieci. Mnóstwo jest w tej chwili sierot czy półsierot. Rodzice umierają na AIDS, inni żyją beztrosko.
Mamy też pod opieką inne dziewczynki. Ojca nie znają, zajmowała się nimi matka, która jednak wydaje mi się nieco opóźniona w rozwoju, czy z jakimiś zaburzeniami, w każdym razie jest nieodpowiedzialna. Starsza siostra żyje z prostytucji. Druga, Raisa, przychodziła do nas w każdą sobotę, sprzątała naszą kaplicę, a my pomagałyśmy jej opłacić szkołę, jedzenie, zeszyty, książki, wszystkie pomoce, które były jej potrzebne, nawet ubranie. Ostatnio troszeczkę nas zawiodła, bo mając wstęp do domu coś ukradła. Teraz ma karę - przychodzi nadal, pomoc jest podtrzymywana, ale nie może wejść do domu, ponieważ byłyśmy w ostatnim roku zmęczone kradzieżami. Może był to krok zbyt surowy, jednak musiałam ustąpić moim współsiostrom - wszystkie chciały czuć się w domu bezpieczniej i bardziej swobodnie. Ale dziewczynka zdaje egzaminy, kontynuuje naukę już dwa lata. Teraz przeszła do kolejnej klasy szkoły średniej.
Dziecko na ulicy
Życie ludzkie, zwłaszcza dzieci, ma tu niską cenę. Kiedyś znaleziono na ulicy chore dziecko. Nie miał kto się nim zająć, więc przypadkowy taksówkarz, człowiek sumienia, bierze to dziecko i zawozi do szpitala. Ale w szpitalu dziecka nie przyjmują. Mówią: „Jeśli nie ma kogoś, kto za to dziecko zapłaci, nie będzie leczone”. Dziecko jest już w śpiączce. Należało oczywiście podłączyć kroplówkę z chininą*. Taksówkarz jedzie więc do misji katolickiej (nie do nas, lecz do innej w centrum miasta, bo my jesteśmy w parafii 3 km za miastem). Idzie do księdza, a on mówi: „Wracaj szybko i powiedz, że ja zapłacę, niech tylko ratują dziecko” - bo nie mógł w tej chwili wyjść. Zajeżdża do szpitala, a pielęgniarze dalej mówią: „Nie”. Więc tym razem jedzie do sióstr francuskich, które wreszcie wsiadają do samochodu, skoro taka jest sytuacja, i jadą do szpitala. Dopiero wtedy dziecko uzyskuje pomoc.
* W kraju tropikalnym - wyjaśnia Siostra Agnieszka - byłoby raczej błędem nie podać, niż podać kroplówkę, nawet gdyby dziecko było chore na coś innego, gdyż każdy nosi w sobie zarodźce malarii, co bez leczenia zawsze kończy się śmiercią. Błędem jest więc nie podać kroplówki, nawet jeśli nie wykona się badań. Podawanie leków przeciwmalarycznych jest rutyną. Podobnie jeśli dziecko zgłosi się do przychodni z powodu robaczycy, ale np. podczas badania oceni się, że ma lekko powiększoną śledzionę czy lekko odbarwione spojówki (objawy anemii), zawsze - nawet bez wykonywania dodatkowych badań, które kosztują - należy podać leki przeciwmalaryczne. W zależności od nasilenia objawów będzie to albo zwykła Chloroquine albo chinina, która jest najczęściej skuteczna, choć czasem wymagane są środki bardziej współczesne, jednak dość drogie.
Opracował Wojciech Zięba
Przeczytaj pozostałe części artykułu:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |