MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 2 (56), marzec 2002 |
IDĄ W NIEZNANE Fragmenty listu s. M. Orencji Żak, pallotynki, misjonarki z Kongo, naocznego świadka tragicznych wydarzeń po erupcji wulkanu Niyragongo w pobliżu Gomy. Od kilku dni obserwuję zamglony, zadymiony świat - to skutek kichnięcia wulkanu Nyiragongo. Przyroda wyciszona, prawie nie oddycha z przerażenia. Jedziemy ekipą w stronę Gomy: ks. Marek, ks. Bogusław, ks. Garore, s. Barbara i ja. Dojeżdżamy do Kibati. Dalej droga nieprzejezdna. Gruba warstwa stygnącej lawy przecięła drogę. Z pobliskich domostw podchodzą do nas przerażeni ludzie. Przed nami pas stygnącej lawy, około 300 m szerokości i 1 m grubości. W dali widzę pojedyncze osoby - niby zjawy. Wypytujemy, czy tam są jeszcze ludzie. - O tak, jeszcze dużo ludzi - pada odpowiedź.
Decydujemy się przejść na drugą stronę. Zarzucamy plecaki, bierzemy kije i wchodzimy na lawę. Z zewnątrz stygnąca i możliwa do przejścia. Im dalej się posuwamy, tym bardziej gorąco. Grzeje z góry i z dołu. W szczelinach widać żar. Tylko jedna myśl - aby jak najszybciej dość do brzegu, a tu lawa raz po raz obsuwa się pod stopami. Idziemy kilometr dalej. Taka sama sytuacja, a nawet gorsza, bo wyciek jest trochę późniejszy. Ciągle spotykamy grupy ludzi, idące w stronę Rutshuru. - Skąd idziecie? - Z Gomy. Decydujemy się pokonać następne pasmo lawy. Ogromnie grzeje. Dzięki Ci, Boże, za każdy podmuch wiatru.
Spotkani po drodze ludzie mówią, że jest jeszcze jedno pasmo lawy, trudniejsze do przebrnięcia. Idąc już drogą, spoglądam w prawo, gdzie groźnie dymi wulkan - oby tylko nie prysnął... W zaroślach widzimy domki. Idziemy do osady. Ludzie przerażeni i zaciekawieni, bo przyszedł biały człowiek. Od trzech dni odcięci od świata, otoczeni lawą i czekający na pomoc. Lawa przeszła przez wioskę. Zabrała około 100 zabudowań, nie ma po nich śladu. Wioska została podzielona. Ludzie przerażeni i zniechęceni, nie widzą znikąd pomocy ani ratunku, nie wiedzą gdzie iść, czego szukać, czy jest jeszcze gdzieś życie. Dookoła czarno i beznadziejnie, bez kropli wody, w zaduchu dymu siarkowego.
Obserwuję, co się dzieje wokoło. Widzę krowy, kozy, kury, trochę ziemniaków, fasolę, pataty - ale ani kropli wody! Zachęcamy ludzi, aby opuścili to miejsce i poszli na drugą stronę do Kibati, gdzie będzie można im pomóc. Nie dowierzają. Mówią: „Kto nas przyjmie? Tu zostaniemy”.
Od przekroczenia następnego pasma lawy powstrzymują nas ludzie. Mówią, że to bardzo niebezpieczne, bo tu i ówdzie wybucha z ziemi ogień. Wracamy do Kibati tą samą drogą. Nogi odrapane, buty i kije osmalone. Na lewej kostce widzę zapiekłą krew - nie jeden raz noga obsunęła mi się po żużlowatej lawie.
Jedziemy do Rugari - najbliższej parafii Księży Pallotynów. Tam napełniamy 20-litrowe pojemniki wodą i ładujemy do samochodu. Po drodze kupujemy różne jarzyny i wracamy do Kibati. Spotykamy utrudzonych ludzi. Częstujemy ich wodą. Piją z radością, napełniają na dalszą drogę bukłaczki... W Kibati ludzie z osady czekają na nas i na upragnioną wodę. Zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy do Rutshuru.
Setki tysięcy ludzi, którzy stracili wszystko poza życiem, przemieszcza się z Gomy i okolic w poszukiwaniu nowego schronienia w swoim kraju oraz w Rwandzie. Większość z nich idzie w nieznane - tragiczny exodus naszych czarnych braci i sióstr... Proszę, wyjdźmy im naprzeciw. S. M. Orencja Żak SAC Czytaj więcej o tragedii w rejonie Gomy
|
||
[Spis treści numeru, który czytasz] |