MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 3 (67), maj 2003 |
LIST BISKUPA HIRTHA cz. I Biskup Hirth był prekursorem ewangelizacji Rwandy. Jako jeden z pierwszych Europejczyków dotarł do tego kraju na początku r. 1900, co wywarło istotny wpływ na historię Rwandy. Przedstawiamy fragmenty jego korespondencji. Rwanda, styczeń-luty 1900 Mój kochany bracie Erneście
Znad brzegów Tanganiki przesłałem Ci część małego dziennika podróży, napisanego wyłącznie dla tych członków naszej rodziny, którzy mają jakiekolwiek powody, by narzekać, że przestałem do nich pisać. Próbuję opisywać dzień po dniu, mimo zmęczenia podróżą, które rośnie w miarę upływu dni. Wkrótce miną dwa miesiące, jak trwa ta nasza długa wędrówka. Trudności wszelkiego rodzaju na tych nieznanych nam jeszcze drogach są daleko większe, niż na dobrze wydeptanych szlakach, wiodących z wybrzeża do krainy jezior.
Zdaje mi się, że mój ostatni list był wysłany 8 stycznia. Tego dnia dotarliśmy do jeziora Tanganika, na jego północny skraj w miejscu zwanym Usumbura, gdzie znajduje się posterunek wojskowy. Cztery godziny schodziliśmy po bardzo stromym zboczu. Rano byliśmy jeszcze na wysokości 1800 m, a jezioro znajduje się 800 m nad poziomem morza.
W tym ostatnim dniu spotkaliśmy w wąwozach ludność liczniejszą, niż w jakimkolwiek innym dniu podróży do Bukumbi. Gaje bananowe przechodzą jedne w drugie, aż do najwyższych szczytów. Nie wiadomo, jak sobietutejsi ludzie radzą z uprawą. To jest przynajmniej kraj misyjny, żeby tylko góry nie były tak strome. Rzadko też można znaleźć takie skupiska ludności, z wyjątkiem kilku miast na wybrzeżu. Dlatego trzy lata temu bp Gerboin (kierował wikariatem Unyanyembe - przyp. tłum.), wysłał tu dwóch misjonarzy. Niestety jeden z nich wkrótce zmarł, drugi zaś musiał opuścić swą prowizoryczną misję, co zresztą było zgodnie z naszą Regułą (Ojców Białych - przyp. tłum.), która zobowiązuje nas do przebywania co najmniej we dwóch. Chciał on również w ten sposób uniknąć niebezpieczeństwa, jakie niosła wojna. Mam nadzieję, że ta misja będzie wkrótce powtórnie objęta.
W Usumbura napotkaliśmy solidny posterunek wojskowy. Dzięki staraniom rządu niczego tu nic brakuje. Nie ma żadnego porównania z naszymi biednymi misjami, które takich środków do dyspozycji nie mają.
Trzeba też dodać, że jest tam porucznik von Grawert, który umiejętnie wykorzystał dla celów posterunku sąsiedztwo Ujiji, gdzie są składy towarów, którymi handlują Arabowie i Hindusi. Można tam dotrzeć w ciągu kilku dni podróży łodzią. Idąc brzegiem jest dużo dalej, ponieważ góry, które otaczają jezioro od wschodu, są strome i trzeba je obchodzić.
Ledwośmy doszli do posterunku, gdy zjawił się porucznik von Munchhausen. Przybył znad jeziora Kivu, znajdującego się ponad 10 dni marszu w kierunku północnym, by poprowadzić ekspedycję wojskową na południe. Tamże w odległości 12 dni marszu w krainie Uha już dwa razy ograbiono przechodzącego z wybrzeża kuriera.
Dla tych, którym zależy na listach, zwłaszcza na gazetach, nie jest drobnostką stracić w ten sposób całą miesięczną przesyłkę.
My, misjonarze, którzy tu jesteśmy już dłuższy czas, przeżyliśmy kiedyś sześć miesięcy, nic nie dostawszy. Przywykliśmy już do takich emocji. Odwiedzając posterunek liczyliśmy trochę na spotkanie z kapitanem Bethe, dowódcą całego dystryktu Tanganiki i Kivu. On jednak przebywał jeszcze w Rwandzie. Na miejscu von Grawerta był tylko sierżant.
Tutaj zabraliśmy się wkrótce do „zreformowania” naszej karawany, ponieważ opuścili nas ostatnio zatrudnieni tragarze. Pomógł nam w tym na szczęście dowódca posterunku, oficer, cieszący się dużym autorytetem wśród miejscowej ludności. Trzeba dodać, że panowie wojskowi mogą być bardziej wymagający, niż misjonarze.
Jest tutaj jeden Grek, drobny kupiec, handlarz z Ujiji. W całym tym niewielkim kraju, który przemierzamy, handluje on wyłącznie poszukiwanymi tutaj towarami wymiennymi. Kupujemy od niego kilka paczek koralików, ale za jaką cenę! Jedna z paczek kosztuje aż 700 franków. Trzeba przyznać, że ten Grek prześcignął zarówno Żyda jak i Hindusa... w czym? Sami zgadniecie!
Jest tu też targ tubylczy, co należy w Afryce do rzadkości. Ten wielki targ znajduje się tuż obok posterunku wojskowego. Są jeszcze inne niewielkie targi w górach. Handluje się tu miejscowymi produktami w dużych ilościach. Kupujemy między innymi zapas soli, oliwy i trochę mydła. Ten targ czynny jest codziennie od szóstej do dziesiątej rano.
Sądzę, że sól pochodzi z kilku słonych źródeł znajdujących się w Uvinza nad brzegiem jeziora Tanganika. Jest ona zmieszana z dużą ilością piasku i ziemi, ale zdaje się, że to nie jest szkodliwe dla zdrowia. Oliwa natomiast pochodzi z owoców palmowych, które rosną na północnym brzegu jeziora Tanganika. Oliwa ta, użyta w kuchni, ma nienajlepszy smak, jest nieoczyszczona, a do palenia w lampie jest za gęsta. Europejczycy, którzy mogą sobie pozwolić na inne paliwo, wcale jej nie używają, tylko tacy biedacy jak my.
Na targu nie sprzedaje się bydła. Krowy są tu rzadkością, podobnie zresztą, jak w całym kraju, od czasów wielkiej zarazy w roku 1890. Te zwierzęta są wspaniałe, choć trochę małe. Prawie wszystkie są z rasy o długich rogach, o niewielkiej i subtelnej jak u gazeli głowie. Nie mają garbu. Aż trudno zrozumieć, jak taka głowa może unieść podobny ciężar rogów.
Krowy te dają jednak mało mleka, zaledwie 1 litr. Trzeba go zresztą zostawić cielakowi, by go utrzymać przy życiu. Nigdzie tutaj tubylcy nie zabijają ani cielaków, ani krów. Jedzą ze smakiem bydło padłe śmiercią naturalną.
Inna odmiana krów, o małych rogach i wielkim garbie, nie jest bardziej mleczna. Stada bydła stanowią wielkie bogactwo w oczach tubylców, ci jednak odmawiają często sprzedaży mleka. Kozy i owce są też małe i choć ten rodzaj zwierząt jest dość rozpowszechniony w kraju, to na targu prawie ich nie ma.
Jedną z ciekawostek targu jest garncarstwo, a raczej nie tyle garncarstwo, które jest bardzo proste, ile same garnki. W rzeczywistości spotyka się ich tylko dwa rodzaje: garnki z gliny do gotowania i dzbany do noszenia wody. Te wyroby są źle wykonane.
Garncarze pochodzą z plemienia karłów, rozproszonych wszędzie w tym rejonie. Skąd się wzięły te karły? Nie jest łatwo na to odpowiedzieć. Można o nich powiedzieć, że nie są przystojni. Niewielkiego wzrostu, zaledwie od 135 do 140 cm, o bardzo brzydkich twarzach i kosmaci na całym ciele. Są bardzo silni. Są to zręczni myśliwi, skuteczni truciciele i - jak powiadają - bardzo zdolni czarownicy, co jest powodem, że wszyscy się ich boją. Nikt z nimi nie jada.
Gdziekolwiek się znajdują, stanowią osobną grupę, która bardzo różni się od Tutsi, plemienia, które tutaj dominuje. Co ostatni z łatwością osiągają 2 m wysokości i są na ogół przystojni. Pomimo swego wzrostu boją się zmierzyć z karłowatymi, bo ci, jak powiadają, znikają łatwo w trawie, unikając w ten sposób wszystkich lanc i strzał.
Jezioro Tanganika ma podobno ponad 700 km długości w kierunku północ-południe, jest długie jak cała Francja i ma 60-80 km szerokości. Interesujące jest, że od 25 lat poziom jeziora obniżył się o 10 m i prawdę mówiąc nie wiadomo, dokąd ta woda ucieka. Wiadomo, że jest ono zasilane rzeką Rusisi, która jest odpływem jeziora Kivu. U ujścia tej rzeki zauważa się najłatwiej, jak jezioro opada. Tam, gdzie niedawno była woda, znajdują się teraz piękne wioski i pola uprawne,
Jezioro Tanganika, przynajmniej tutaj na północy, obfituje w ryby. Nigdy nie widziałem tyle ryb, które tak łatwo można złowić. Tubylcy łowią je zazwyczaj przy świetle pochodni. Potem sprzedają na rynku ryby tak małe, że nie przekraczają długości zwykłej igły; setka ich nie stanowiłaby nawet jednego kęsa. Te rybki są z pewnością przysmakiem czarnych, ale ja ich nie próbowałem.
Łódki pływające na jeziorze są wydłubane z grubych drzew w ten sposób, że pozostaje z nich tylko cienka warstwa drewna. Ponieważ jezioro otoczone wysokimi do 5 tys. metrów górami, jest często wzburzone, ludzie nie wiosłują, lecz płyną wzdłuż brzegów, odpychając się długimi żerdziami. W ten sposób posuwają się bardzo szybko.
Po jeziorze pływa również kilka dużo większych łodzi zbudowanych przez Arabów z Ujiji. Są to na ogół solidne i ciężkie krypy, które pływają pod żaglami. Można na nie załadować dwieście do trzystu skrzyń. Opowiadano mi, że również nasi współbracia, którzy mają misję na południowych brzegach jeziora, zbudowali barki dla obsługi swoich, stacji. Znajdują się one w Wikariacie Tanganiki na wschód i południowy wschód od jeziora, jak również w Wikariacie Górnego Kongo, który zajmuje cały wschodni brzeg. Pierwszy z nich jest powierzony biskupowi Leohaptois, drugi biskupowi Roelens, który w państwie kongijskim może mieć tylko misjonarzy z Belgii. To właśnie w Karema u biskupa Leohaptois zmarł rok temu starszy brat Jerome, którego, jak mi się wydaje, widziałeś kiedyś w Speckbach.
Gdybyśmy mieli tutaj szybkie środki transportu, jak wy w Europie, nie omieszkałbym odwiedzić nasze kwitnące - jak powiadają - misje na południu jeziora. Miałbym przyjemność uściskania współbraci, których nie widziałem od 20 lat. Zbudowałbym się ich życiem i pewnie wiele nauczył pośród nich.
Po Tanganice pływa jeszcze jedna mała, stara barka, której nikt nie ośmiela się powierzyć swego życia. Jest gdzieś jeszcze wielka niemiecka barka, której poszczególne części przybyły na południe jeziora rok temu. Przy niedawnym pożarze warsztatów została ona poważnie uszkodzona i trzeba teraz nowych części, które nadejdą z Europy. Spowoduje to opóźnienie jej naprawy o jeszcze jeden rok. Powiadają, ze stało się to ze złej woli spowodowanej zazdrością kilku zagranicznych handlarzy. Nie jest to wcale nic dziwnego w tych okolicach, do których przecież nie zawsze napływa kwiat uczciwych Iudzi. W końcu musimy opuścić jezioro, bo jest już 10 stycznia, a do końca mojej podróży jeszcze daleko. Na podstawie Etudes Rwandaises
Volume XIV, octobre 1980, str. 60-67
Université National du Rwanda
Tłum. s. Weronika Sakowska
Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |