MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 9 (73), grudzień 2003 |
LIST BISKUPA HIRTHA CZ. VII Biskup Hirth, prekursor ewangelizacji Rwandy, pisze o swej podróży do tego kraju w r. 1900. Oto kolejny fragment jego relacji z jego wyprawy. Rwanda, styczeń-luty 1900 30 stycznia. Wymarsz godz. 9.30. Tragarze jak zwykle spóźniają się. Rano jest zimno i duża mgła w górach. W południe zaś słońce jest w tych dniach za chmurami.
Przebyliśmy 20 km. Wydaje się nam, że nic nie posunęliśmy się do przodu. By uniknąć wspinaczki na strome zbocze góry, próbowaliśmy ją ominąć. Mamy wrażenie, jakbyśmy maszerowali ciągle w miejscu.
Idziemy wzdłuż rzeki. Przechodzimy ją sześć razy. Wciąż jeszcze wspinamy się i schodzimy po pagórkach, ponieważ rzeka zbyt często czyni skoki, których my nie ośmielamy się naśladować. Liczba ludności wzrasta, ale okolica jest mało dostępna, dzika. Dostęp do założonej tutaj misji i jej utrzymanie byłoby prawie niemożliwe. Od dwóch dni nie widzimy żadnego drzewa. Napotykamy jedynie małe sykomory, które tworzą ogrodzenia biednych chat.
Naszej karawanie przypatruje się wiele dzieci. Przyciąga je do nas głód. Jeden z naszych ludzi daje swój kosz do niesienia jednemu z tych zagłodzonych chłopców. Zapomina jednak śledzić go z bliska. Traci całe swoje mienie, które znika razem z chłopcem, który będzie mógł za to kupować sobie jedzenie aż do nowych zbiorów.
1 lutego. Wymarsz około godz.10 rano. Po trzech kwadransach drogi przekraczamy dużą rzekę; może mieć 8-10 m szerokości. To Nyavarongo (dzisiaj Nyabarongo, przyp. red.), wypływa gdzieś z południa, z gór Mwezi na granicy Rwandy. Tworzy ona według najnowszej opinii główne źródło Kagery, która nazwana będzie Wielkim Nilem po przepłynięciu jeziora Nyanza. Jest to piękna, pełna lśniących kamyków rzeka.
Wydaje się, że cały ten górzysty kraj posiada pokaźne bogactwa mineralne. Wczoraj znaleźliśmy na powierzchni ziemi wspaniałe kamienne bryłki.
Od poziomu Nyavarongo, której brzegi są gęsto zamieszkałe, musieliśmy ponownie iść w górę na wysokość około 500 m, pokonując przy tym wiele wąwozów. Oto jesteśmy na wzgórzach królewskich. Jest jednak za późno, by dotrzeć do samego króla. Zatrzymujemy się i rozbijamy obóz miedzy dwoma pagórkami, z których każdy pokryty jest małym, świętym drzewkiem. Oznacza to, że znajduje się tutaj grób króla.
Stolica zmienia się tutaj nie tylko z nastaniem nowego króla, ale zwykle 2-3 razy w roku. Na tym rozległym płaskowyżu, około 2000 m wysokości, jest jeszcze wystarczająco dużo pagórków, by królowie mogli zmieniać swoje siedziby. Te pagórki są zawsze pokryte zieloną trawą, z reguły oddzielone jeden od drugiego bagnistą rzeką. Tego poszukują królowie-pasterze, których całe bogactwo stanowią stada krów.
Jeszcze tego samego wieczoru przesyłamy pozdrowienia dla króla. Po godzinie król odpowiada nam prezentem w postaci trzech kóz, dwóch garnków piwa zmieszanego z miodem i piętnastu małych paczek żywności. Jutro rano obiecuje nam przysłać mężczyzn do dźwigania bagaży. Od tej chwili jesteśmy jego gośćmi, na jego utrzymaniu.
Wszędzie tutaj ludzie robią dobre wrażenie, nie obawiają się przyjść nas zobaczyć. Mają dobre miny. To niezła przepowiednia.
2 lutego. To Matka Najświętsza chciała, by dzisiaj została ufundowana misja. Niech będą dzięki tej Dobrej Matce i Patronce wszystkich stacji misyjnych, założonych w tym kraju.
Przebywamy 7 km, by dotrzeć do pagórka, na którym mieszczą się chaty królewskie. W odległości około 200 m od nich rozbijamy nasze namioty. Około 1000 osób ciśnie się wokół nas, by zobaczyć białych. Tutaj widzi się białych nie więcej niż raz lub dwa razy w roku. Każdy z czarnych trzyma w ręku wielką, 2,5 m długą lancę. Taki jest zwyczaj w tym kraju.
Nie zdążyliśmy jeszcze rozbić namiotów, a już przyszło zawiadomienie, że król ma wielką chęć nas zobaczyć. Odkładamy to spotkanie na wieczór, chcemy bowiem nieco się pożywić, trochę obmyć i pozwolić by ludzie towarzyszący nam mogli uczynić to samo. Dzisiaj namioty są rozbite z wielką pieczołowitością, Wokół obozowiska wyrywamy na dużej przestrzeni trawę. Tego wymaga „etykieta”. Mimo naszej biedy trzeba zrobić dobre wrażenie. Czarni, wielcy i mali, oceniają wszystkich po wyglądzie zewnętrznym. Trzeba widzieć, jakim splendorem otaczają się tu królowie.
Jeszcze dwa razy król ponawia zaproszenie. O godz. 16 udajemy się do niego we czterech, razem z naszymi ludźmi, co daje dość nędzne wrażenie.
U wejścia na dziedziniec królewski i na samym dziedzińcu zgromadził się cały dwór króla, kilkaset osób. Jest tam także tłumacz, wysoki około 2 m. Obiecujące...
Na dziedzińcu stoi tylko jedna chata. W narożniku drzwi wejściowych siedział w kucki Jego Wysokość, zwany Kigeri Iyuhi. Z zewnątrz nikt nie może go zobaczyć. Wokół króla znajdują się najważniejsze osobistości.
Dobrze się stało, że przynieśliśmy nasze krzesła, by nie być zobowiązanym siedzieć na ziemi. Zasiadamy na wprost Kigeri, który przybiera godną postawę. Nie widać rysów jego oblicza, a jedynie sylwetkę - tej nie usiłuje ukrywać. Jako król nosi bardzo prymitywny strój narodowy. Wokół bioder nosi małą, wąską skórę, którą jest opasany. Na jej końcach znajdują się skórzane frędzle, pokryte sierścią. Winny one zwisać po obu stronach ud, gdy król znajduje się w postawie stojącej. Gdy siedzi, jedna opada z przodu, druga z tyłu. Na ramionach ma jeszcze jedną małą skórę. Króla znamionuje to, że owo ubranie wykonane jest ze skór rzadkich tutaj zwierząt. Nie można jednak odróżnić, czy to skóra lwa, czy lamparta, gdyż strona owłosiona przylega do ciała. Brzegi skór zdobione są paskami koziej skóry z sierścią. Na każdej nodze król ma chyba ze sto bransoletek wykonanych z prostego drutu.
Jego Wysokość charakteryzuje jeszcze nakrycie głowy. Dla jednych jest piękne, dla innych śmieszne. Opis byłby długi, gdybym zawarł w nim wszystkie szczegóły. Abyście mieli o nim jakieś pojęcie, wyobraźcie sobie grubą rurę wysokości 20 cm, pokrytą sierścią. Z części, którą nasadza się na głowę, zwisają cienkie, 25-centymetrowe paski skóry, które spadają naokoło głowy. Paski te zdobione są białymi i czerwonymi perłami i zakończone małą, nieco wydłużoną kulą. Całe nakrycie jest haftowane koralikami różnego koloru. Aby można było zobaczyć twarz, Jego Wysokość musi wychylić głowę do tyłu.
Iyuhi - jak inni arystokraci w tym kraju - jest wysoki, figurą przypomina Abisyńczyka lub drzewo. Wyróżnia go też piękny nos, inny od tych, jakie widzać u pospólstwa.
Podczas całej audiencji, która trwała około pół godziny, król był dla nas dość miły. Najpierw wyjaśniliśmy cel naszego przybycia do kraju i naszą intencję osiedlenia się w pobliżu, by poznać ludzi, którzy nas bardzo interesują. Wcześniej byliśmy gorąco polecani przez kapitana Bethe, który odwiedził niegdyś Iyuhi. Miał ze sobą 150 strzelb i jedno działo, co z pewnością wywarło na królu większe wrażenie, niż nasze ubóstwo.
W chacie, w której się znajdujemy, nie ma nic specjalnego, jak na tak wielkiego władcę. Ubóstwo architektury usprawiedliwia brak drzewa.
Zapomniałem dodać, że król obiecał pomóc naszej fundacji. Powiedzieliśmy mu, że nie chcemy mu przeszkadzać i że osiedlimy się w regionie odległym stąd o 20 km, w miejscu, które dobrze znamy i które jest zaludnione. Obiecał nas tam zaprowadzić, znaleźć robotników i pożywienie. Wszystko zmierza ku dobremu. Kończymy to spotkanie dziękując Przemożnej Matce za dobry dzień.
Tuż po powrocie do naszych namiotów otrzymujemy prezent w postaci 55 kóz, wiele koszy bananów, słodkich ziemniaków, drzewa itp. Wysyłamy podziękowanie wraz z zaproszeniem do złożenia nam wizyty.
Zapadł wieczór. Liczba ludzi na dworze królewskim nie zmniejszyła się. Ponoć przy ważnych wydarzeniach setki ludzi nocuje na dziedzińcu królewskim. Jest to swego rodzaju obstawa królewska.
W godzinach wieczornych nasi chrześcijanie recytują modlitwy chórem, w trzech grupach: Kisukuma, Kisinja i Kiganda, jak to czynili podczas podróży. Na dziedzińcu królewskim zaczyna rozbrzmiewać dziwna muzyka. Najpierw dają się słyszeć małe bębenki, później włączają się do ich akompaniamentu trzy wielkie bębny. Jeszcze dziwniej brzmią flety, trąby i rogi. Powoli muzyka cichnie. Ostatnie takty małego bębenka przypominają ostatnie tchnienie małego dzwonu parafialnego. Podczas tej dzikiej muzyki doi się krowy królewskie. To ważna sprawa w tym kraju. Z reguły wszystkie krowy w kraju należą do króla, który dysponuje nimi według swojej woli. Ma on wielkie stado u siebie, inne zaś wypożycza komu chce.
Masło znosi się do niego nawet z dalekich stron. Każda krowa ma swoje imię, które łatwo rozpoznaje. Podczas dojenia powtarza się nieustannie jej imię, prosząc ją, by dała dużo mleka. Miejscowi pasterze wywodzą się z plemienia królewskiego. Są to ci, których nazywamy Batutsi, Bahima, Bahuma, Bakanga, Bahinda. Z reguły są to ludzie wysokiego wzrostu, smukłej sylwetki, często bardzo szczupli, wątli i nerwowi. Nie są muskularni ani dobrze zbudowani, zdają się być braćmi Galów i Abisyńczyków. Ich cera jest dość blada, niektórzy nie mają nawet kręconych włosów. Ich sylwetka przypomina mieszkańców wybrzeży Morza Śródziemnego. Rasa ta, dominująca na wielkim płaskowyżu, uważa, że przybyła tu przed kilku wiekami z północy. Najczystsze typy tego plemienia zamieszkują tereny między jeziorem Alberta a północną częścią jeziora Tanganika. W Rwandzie nierzadko można spotkać „wielkoluda” do 2 m i więcej. Kosmyk włosów, który pozostawiają na czubku głowy, wydłuża jeszcze ich smukłe sylwetki, Jaki to kontrast z członkami biednego plemienia Bahutu, którzy wydają się być dawniejszymi mieszkańcami kraju, którzy stali się niewolnikami. Batutsi, nie będąc wcale inteligentniejszymi, przewyższają biednych Bahutu odwagą, utrzymując ich w poddaństwie.
Mówi się, że wysocy Batutsi boją się Batwa, plemienia, które wydaje się być najstarsze na tych terenach. Są to ludzie mali, prawie karłowaci, krępi i muskularni. Jeden z nich może zrobić więcej, niż dziesięciu Batutsi. Można powiedzieć, że Batutsi to arystokracja, która zagarnęła dla siebie dobra i stanowiska. Bahutu stali się zaś ludem biedaków, niewolników i tułaczy. Batwa, czyli Pigmeje, stanowią grupę całkowicie od innych odseparowaną. Mają swoje wioski, nigdy nie jedzą z innymi i rządzą się sami. Nie są zbyt liczni. Zajmują się garncarstwem i przygotowywaniem trucizn. Żyją również w wielkich lasach Konga, w otoczeniu dzikich zwierząt. Są nieustraszonymi myśliwymi. Przy pomocy swych maleńkich strzał polują nawet na słonie.
Znacie już teraz nieco naszych przyszłych parafian. Batutsi są bardzo dumni, ale mimo wszystko spróbujemy ich pozyskać. Pozyskamy przede wszystkim Bahutu, którzy cierpią od dawna. Ci przyjmą nas jako wyzwolicieli. Bóg sam wybiera czas, a łaska ma swoje drogi.
Wszystkie wioski, które otaczają stolicę, zamieszkałe są przez Batutsi. Trzeba przyznać, że ich stada krów są wspaniałe. Wystarczy zobaczyć jedno z nich, liczące prawie 300 sztuk. Jaki las wielkich rogów! Po ostatniej epidemii w r. 1890 liczba krów nie zwiększyła się. Pozostała jedynie trzecia część dawnego bogactwa.
Chciałbym dorzucić jeden szczegół: wszystkie kobiety Batutsi odziane są w skóry krowie, nieźle wyprawione. Tylko tyle mogę powiedzieć o kobietach tego kraju. Są przesadnie skromne i trzyma się je na uboczu, co nie pozwoliło mi widzieć ich w czasie tej podróży. Wiemy także, że mają coś do powiedzenia w gospodarstwie domowym, co jest bardzo rzadkie u Murzynów.
Powracając jeszcze do króla - niektórzy z naszych ludzi uważają, że nie był to król we własnej osobie. Ten, którego widzieliśmy, był mężczyzną w wieku około 40 lat, o pociągłej twarzy, pokrytej małą, czarną brodą, podczas gdy prawdziwy król jest ponoć 17- czy 18-letnim młodzieńcem i nigdy nie pokazuje się Europejczykom. W tym kraju ta komedia może być prawdziwa. W każdym razie jesteśmy teraz bardzo blisko króla i wkrótce chyba odkryjemy prawdę. Chwilowo jednak nie ma to dla nas znaczenia.
Cała władza królewska znajduje się teraz w rękach jednego z tych wielkoludów, władcy jednej z największych prowincji. To on ponoć zamordował przed trzema laty prawdziwego króla i wszystkie jego dzieci, które mógł schwytać. Na miejsce króla postawił marionetkę, dziecko jednej ze swoich sióstr.
W stolicy będzie niedługo okazja wykupywania dzieci, chłopców, a przede wszystkim dziewcząt. Batutsi handlują nimi według swej fantazji. Naturalnie ofiarą padają zawsze dzieci Bahutu. Celem Batutsi jest eksploatacja kraju. Dziwne, że nie został on jeszcze doszczętnie zrujnowany.
Wszystkie dziewczęta, które utraciły ojca w młodym wieku, stają się własnością szefa okręgu lub wioski. Ci sprzedają je, zaopatrując się w zamian w kolorowe materiały, które nosi arystokracja z wyjątkiem króla. Za chłopca lub dziewczynę dostanie się tu jeden lub dwa kawałki materiału.
Dla uzupełnienia tego, co pisałem o ubiorze tak bogatych, jak ubogich, trzeba jeszcze dopowiedzieć o małych torebkach, splecionych z cienkich włókien liści palmowych, których jednak nie używa się w tym regionie. Torebkę taką noszą zawieszoną na szyi nawet dzieci; w niej znajduje się fajka i tytoń. Jej wieczko posiada zwisające dookoła frędzle, które zakrywają całą torebkę. Takie same frędzle, tylko z koziej skóry z sierścią, splecione na podobieństwo korkociągu, zdobią brzegi skórzanych przepasek, które noszą na biodrach ludzie zamożni. Dorzućmy jeszcze do tego bransolety na nadgarstkach i kostkach, sznury pereł różnej wielkości zawieszone na szyi, małe koraliki z rogów gazeli wplecione we włosy i amulety. Wszystko to zdobi głowę, tors i inne części ciała.
W Rwandzie istnieje specjalny, nigdzie nie spotykany sposób strzyżenia. Pozostawia się długie pasmo włosów, które przypomina węża oplatającego głowę. Formy uczesania zależą od gustu właściciela. C.d.n.
Na podstawie: Etudes Rwandaise
Volume XIV str. 67-76, octobre 1980
Université National du Rwanda
Tłum. s. Ewa Małolepsza
Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |