MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 2 (75), marzec-kwiecień 2004 |
LIST BISKUPA HIRTHA cz. IX Biskup Hirth, prekursor ewangelizacji Rwandy, pisze o swej podróży do tego kraju na początku r. 1900. Oto kolejny fragment jego relacji z dobiegającej już końca wyprawy, zawarty w liście jego do brata Ernesta. Rwanda, styczeń-luty 1900 r.
W czasie przeprawy przez rzekę tylko jeden człowiek staje na wiązce papirusów, by niezbyt zanurzyć się w wodzie. Chwytając koniec sznura, który jest umocowany do dzidy, przeciąga się na drugi brzeg. Osiągnąwszy go tratwa wraca i w ten sam sposób przeorawia się każdy z osobna. Trzeba co najmniej półtorej godziny, by wszyscy znaleźli się na drugim brzegu. Pozostają jeszcze kozy i osioł; to nie będzie najłatwiejsze. Kozy to zwierzęta, które boją się wody. Niejedna próbuje ucieczki, ale moi ludzie łapią je zawsze w porę; mają oko i nie pozwalają uciec ani jednej, to przecież ich pożywienie. Osioł zaś jest zbyt ciężki, by wejść na tę plecionkę z papirusa i jego cienkie nogi zapadają się w błocie. W końcu trzeba było go pchać. To zwierzę ma świadomość niebezpieczeństwa, obserwowało wszystko ponad godzinę. Jeżeli samo wpadnie w wodę, zginie. Wody jest zbyt mało, by mogło pływać, a błota tak dużo, że nie można wyciągnąć nóg. W końcu zręcznie uczepił się przednimi nogami brzegu tratwy i pozwolił się przeciągnąć na drugi brzeg. Tak został uratowany. Młody chłopak, Tomasz, za którym to spokojne zwierzę od dłuższego czasu chodzi jak owieczka, stał na drugim brzegu i wołał go jak najłagodniej ściszonym głosem: chodź tu, chodź tu...
To jeszcze nie wszystko, bowiem w czasie przeprawy zaczęło padać: lał zimny górski deszcz. Ale cóż było robić... Gdy się wszystko skończyło, wynagrodziłem obficie tego człowieka, którego sznurek oddał nam tak wielkie usługi, i szybko ruszyliśmy dalej. Deszcz przestał padać. Szukamy miejsca na obozowisko. Po godzinie znajdujemy zamieszkały teren.
Tego dnia nie zrobiliśmy więcej niż 14 km, ale byliśmy bardziej zmęczeni, niż gdybyśmy zrobili dwa razy tyle.
Po deszczu przez resztę dnia trzeba było się suszyć. Jeżeli deszcz będzie padał częściej, moje rzeczy zużyją się przed końcem podróży. Namiot jest już bardzo słaby; moje łóżko polowe nie wytrzymuje już mojego ciężaru, mam kłopot z obróceniem się na drugi bok.
Nie mamy innego pożywienia oprócz kóz. O ile pamiętam, już wam chyba pisałem, że kozy tutejsze nie ważą zbyt wiele. Jedna wystarcza najwyżej dla czterech osób. W Europie nazwano by je kózkami.
8 lutego. Przemierzamy kolejne 25 km. Na południe od naszej drogi zostawiamy równinę, której końca nie widać, porośniętą papirusami. Gdyby czarni byli pracowici jak Europejczycy, te równiny, które dziś tak trudno przejść, stałyby się polami pszenicznymi lub ryżowymi. Uprawiając te tereny trzeba by zostawić tylko wąskie przepływy dla strumyków i rzek, które zawsze się znajdują na tych równinach papirusowych. Ta wspaniała roślinność popsuła łożyska rzek i zmieniła je w mokradła, które pokrywają całe dno równiny. Trzy godziny przechodzimy przez teren bagnisty prawie suchą nogą, ale trzeba uważać, gdyś woda jest blisko. Trawa na szczęście była niska, można było widzieć, gdzie postawić nogę. Następnie przez dwie godziny idziemy wzdłuż pięknego małego jeziorka, odsłoniętego na przestrzeni 5 mil długości i 2,5 szerokości. Pelikany dobrze się na nim czują.
Jeśli jest to możliwe, tak układamy naszą wędrówkę, by nocować u jakiegoś znacznego szefa, to bowiem ułatwia znalezienie żywności dla naszych ludzi. Dziś trzeba by zboczyć z drogi, więc rozbijamy obóz w pobliżu dość biednych ludzi.
Wszędzie zwraca naszą uwagę przerażająca szczupłość ludzi zamieszkujących wsie, które mijamy. Klęski głodu powoduje szarańcza, a także susza, która trwa od roku. Bardzo bawi naszych ludzi widok dojonych kóz; rzeczywiście rzadki to widok w krajach Afryki. Wydaje się, że trzeba wydoić więcej niż jedną, by otrzymać szklankę mleka.
9 lutego. Po przejściu 17 km docieramy do mniej znacznego szefa. Zazwyczaj każdy szef ma jedno wzgórze, na którym są położone jedna lub więcej wiosek. Widocznie zbliżamy się do granicy jakiejś prowincji, gdyż teren jest o wiele mniej zaludniony i bardziej porośnięty krzakami. Szef, u którego przebywamy, robi wrażenie człowieka żyjącego dostatnio. Między dość dużymi domami jest wiele podwórek, czysto utrzymanych i pozamiatanych. Warto tu zaznaczyć, że duże podwórza, gdzie zamyka się na noc krowy, są również zamiatane każdego rana i cały nawóz jest usuwany na bok. Te podwórza są zawsze pochyłe. Dość często zmienia się miejsce dla bydła; tylko cielęta chroni się w osobnych szałasach. Gdybyśmy nie mieli przed sobą rzeki Nyavarongo moglibyśmy zrobić większy odcinek drogi; ta rzeka przez którą już raz przeprawialiśmy się, jest teraz o wiele węższa. Potrzebujemy czasu, by postarać się o czółna, które będą nam konieczne do przeprawy.
10 lutego. Równina, szeroka ponad milę, która dzieli nas od rzeki musi, być często zalewana wodą. Przechodząc, zauważamy, że się pali. W pewnych miejscach widzimy całą linię dymu i ziemia parzy trochę nogi naszych ludzi. Czuję ciepło, nawet przez moje buty. Jest tu bogactwo, o którym nie wiedzą nasi czarni ludzie; to zapewne torf, który został zapalony przez tubylców, pewnie już dawno, nawet deszcz go nie ugasił. Jeżeli te równiny pokryte papirusami kryją w sobie warstwę torfu, jest to skarb dla tego kraju, w którym prawie wszędzie brak opału. Na skraju tej równiny znajdujemy naszą rzekę Nyavarongo, która ma 15 do 20 m szerokości i 4 do 5 m głębokości. Jest szybka i płynie pełnym korytem. Jej wody są całkiem żółte i unoszą wiele trzcin i roślin wodnych.
Mamy cztery czółna i w półtorej godziny cała nasza mała karawana znajduje się na drugim brzegu. Trzeba zapłacić za tę przeprawę; ci zacni ludzie zasłużyli na to.
Ta rzeka była kiedyś granicą Rwandy. Wszystkie kraje afrykańskie oddzielone są od siebie przynajmniej małym strumykiem. Przed osiemdziesięciu laty Rwanda przyłączyła sobie obszar, który będziemy przemierzać przez pięć dni, a który nazywamy Kissaka. Dawni królowie Kissaka upominają się o swoją ziemię, lecz z pewnością utracili ją na długo, gdyż Europejczycy, którzy przychodzą, mają rozkaz pozostawić ten kraj w aktualnych granicach politycznych, które rozwiązują wiele trudności.
Robimy jeszcze trzy mile, nim znajdziemy dobre obozowisko. W końcu dochodzimy do pięknego, dobrze zaludnionego miejsca, położonego między dwoma małymi jeziorami. Spotykamy ludzi, robiących papkę z kory korzeni banana, które ucierają i miażdżą na dużym kamieniu; to pożywienie najbiedniejszych, zwłaszcza chorych. Ci, którzy nie mają nic więcej do jedzenia, stają się wkrótce przeraźliwie chudzi, zapadają na chorobę żołądka i wielu z nich umiera.
11 lutego. Od kilku dni droga była lżejsza, mniej gór, ale w Kissaka zaczęło się na nowo. Wszystkie ładniejsze wioski są położone dość wysoko, trudno dostępne, na pięknym płaskowyżu, gdzie dobrze udają się banany. Te płaskowyże na pewno zatrzymują wodę deszczową, bo deszcze nie są obfite.
Nie robimy więcej niż 17 km.Trzeba dostosować się do „hoteli”, które napotykamy - to trochę jak w Europie. Tu hotel to jakiś szef znaczny lub bardziej łaskawy, u którego łatwo można znaleźć pożywienie. Nasz przewodnik ma obowiązek go odszukać. Jak piękny to kraj i jak wiele misje będą mogły tu zrobić! Miejmy nadzieję, że to wkrótce nastąpi. Na razie próbujemy pozyskać ludzi, którzy dość chętnie przychodzą z nami rozmawiać, jeżeli szef na to pozwoli. Jest on tu bardzo respektowany i nikt nie odważy się przyjść zobaczyć białego bez jego pozwolenia. Z Kraju Tysiąca Wzgórz nr 7
Na podstawie:
Etudes Rwandaise Volume XIV, str. 84-89
Universite National du Rwanda, octobre 1980
Tłum. o. Sylwan Zieliński OCD
Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |