MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 8 (72), listopad 2003 |
LIST BISKUPA HIRTHA cz. VI Biskup Hirth, prekursor ewangelizacji Rwandy, pisze o swej podróży do tego kraju w r. 1900. Oto kolejny fragment jego relacji z jego wyprawy. Jeszcze jeden nieprzewidziany postój. Beznadziejnie szukamy tragarzy. Nie możemy przecież zostawić naszych bagaży w górach, bo znikną. Po południu zdecydowaliśmy się wysłać prośbę do króla o przysłanie nam tragarzy, abyśmy mogli do niego dotrzeć. Na dostarczenie listu trzeba dwa i pół dnia. Na powrót tyle samo. Spędzimy więc prawie sześć dni w górach, zakładając, że wszystko będzie dobrze. Czy król zechce nas przyjąć? Niestety, niewielu czarnych chce mieć białych u siebie. Polecamy się Bożej Opatrzności, która aż dotąd nas doprowadziła. Gdyby te góry były bardziej zaludnione, nie wahałbym się zostawić tu trzech moich współbraci z całym wyposażeniem potrzebnym do fundacji misji, ale na razie ludność nie mogłaby ich wyżywić. Musimy być cierpliwi.
Nasz obóz jest dobrze usytuowany. Zażywanie świeżego powietrza przez tych kilka dni dobrze nam zrobi, zwłaszcza bratu, który musi dojść do siebie. Wykorzystujemy też tę okazję na naukę języka tubylczego. Obchodząc obozowisko znajdujemy liczne szczątki ludzkie. Grzebanie zmarłych nie jest tu znane. Tylko szefowie mają ten przywilej.
Obecnie niewiele jest krajów, gdzie ludność jest tak wykorzystywana przez władców, jak w Rwandzie. Czas najwyższy, aby misjonarze zaczęli tutaj swoją pracę.
Wieczorem trójka maluchów przyczepiła się do nas, obiecując, że pójdą z nami wszędzie. Wyglądają jak szkielety. Nogi jak patyki. Daliśmy im jeść. Nikt się po nie nie zgłasza. Dzieci powiedziały nam, że ich rodzice zmarli.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom szef wioski przyprowadził nam w południe tragarzy. Pomyśleli, że jak zostaniemy, to zginą z głodu. Niech Bóg będzie błogosławiony. Szybko zwinęliśmy nasze namioty. W drodze zrozumieliśmy, dlaczego mężczyźni nie chcą najmować się jako tragarze. Są wycieńczeni głodem i wiedzą dobrze, że jest przed nimi daleka droga, ponad ich siły. Przed nami dwa bardzo trudne podejścia oddzielone od siebie głębokim wąwozem. Ostatecznie docieramy na wysokość 2.500 m n.p.m. Jest to najwyższe wzniesienie, jakie mieliśmy pokonać.
Tylko chwilę mogliśmy się cieszyć pięknym, rozległym widokiem, bo niespodziewanie nadeszła burza. Schroniliśmy się w małej, dziewiczej puszczy. Drzewa mają tu chyba ze dwadzieścia metrów. Pnie są idealnie proste i połączone ze sobą lianami. Imponujące wrażenie sprawiają stare pnie zwalone w różnych kierunkach. Co parę kroków napotykamy takie drzewo. Wtedy przechodzimy między jego gałęźmi, lub po prostu je omijamy, dlatego posuwamy się bardzo wolno. Na początku szło nam nieźle, zachwycało nas piękno dzikiej natury, wszystko było dla nas nowe. Gałęzie drzew chronią nas nieco przed deszczem. Czasem jednak, gdy połamane huraganem korony odsłaniają niebo, zimny deszcz smaga nas niemiłosiernie.
Nasi biedni ludzie szczękają zębami i krzyczą ze strachu i z zimna. Oby tylko huragan nie zwalił na nas jedno z tych potężnych drzew, bo wtedy co najmniej dziesięciu naszych ludzi poniosłoby śmierć.
Ścieżka zamieniła się w strumień! W czasie takich huraganów na nic się zdają parasole, kalosze czy płaszcze nieprzemakalne. Nasze miny są godne politowania. Od lat nie czuliśmy takiego zimna. My jak my, ale nasi tragarze! Co będzie z naszym bagażem?
Tego dnia, jak zawsze na koniec etapu, szedłem z przodu, by znaleźć miejsce na obóz. Chciałem sprawdzić, czy karawana jest w komplecie. Znalazłszy więc solidne drzewo, schroniłem się pod nie i oparty o pień obserwowałem ich defilujących. Szybko ogarnął mnie przenikliwy chłód. Przyszło tylko 2/5 karawany. Nie czekałem już na resztę. Nie było to zresztą konieczne, bo ojciec Brard szedł na końcu. Idę dalej zaniepokojony, czy znajdę choć kilka chat. Inaczej nasi tragarze zostaliby bez noclegu i żywności.
Od godziny mgła okryła ziemię. Nic nie widać na odległość dziesięciu kroków. Idziemy we mgle. Ktoś oznajmił, że jesteśmy na terenie zamieszkałym. Schodzimy po stromym zboczu. Już myślałem, że jesteśmy ocaleni, tymczasem klęska dopiero się zaczęła. Nasi starzy tragarze mają się nieźle, ale nowi, te biedne szkielety, nie mogli utrzymać się na nogach i pod ciężarem bagażu upadali jeden po drugim. Najgorzej, że nie potrafią się już podnieść. Wielu z nich kona skulonych przy bagażu. Żadnej możliwości pomocy. Zostaje nam tylko dowlec się jak najszybciej do wioski. Przybyliśmy tam już po zachodzie słońca, trzęsąc się z zimna. Och, gdyby tak można było od razu usiąść przy ognisku! Tymczasem trzeba nam chodzić od chaty do chaty i - mimo sprzeciwu ludności - wybierać mocnych tragarzy i wysyłać ich w górę po zostawiony w drodze bagaż. O godzinie dwudziestej przybywa ostatni z nich, twierdząc, że cały bagaż znajduje się w obozie. Zobaczymy jutro rano.
Trzy małe „szkielety”, które się nas uczepiły wczoraj, zniknęły bez śladu. Biedne dzieciaki! Widziano je, jak padły najpierwsze. Umrą z zimna. Mężczyzna, któremu oddaliśmy je pod opiekę, spędził noc w lesie. Na drugi dzień wrócił do obozu bez dzieci.
Wieczorem zauważyliśmy, że trzy skrzynie były rozerwane, a ich zawartość zabrana. Cały bagaż jest przemoczony. Straty obliczymy jutro. Nie znajdujemy nic suchego, aby się przebrać. Idziemy więc spać możliwie jak najwcześniej, bez jedzenia. Szczęśliwy ten, który jutro wstanie bez gorączki. Jutro jest niedziela. I pomyśleć, że snuliśmy co do niej tak piękne plany. Od Bożego Narodzenia nie odpoczywaliśmy w prawie żadną niedzielę.
Noce są chłodne. Jesteśmy na wysokości ponad 2.000 m n.p.m., w otoczeniu 2.500-metrowych szczytów. Obóz rozbiliśmy na podmokłym polu, gdzie było zasiane sorgo, bo nie znaleźliśmy nigdzie lepszego miejsca.
Trzeba nam, mimo wszystko, odprawić Mszę świętą. Jest przecież niedziela. Jest nas spora grupa chrześcijan. Przygotowania niewielkiego skrawka pod ołtarz zajęło nam pół godziny. Po Mszy świętej wszyscy idą na nowo spać, bo noc była zbyt krótka, by móc się rozgrzać.
Ojciec Brard na próżno szuka swej pamiątkowej walizki z paramentami liturgicznymi. Jeden z tragarzy chciał się prawdopodobnie od niej uwolnić, zostawił ją poza obozem i zniknęła. Rwandyjczycy są znani jako sprytni złodzieje. Ojciec bardzo żałuje walizki, ale cóż, trzeba nam odrywać się od wszystkiego.
Dziś nie ma mowy o dalszej drodze. Nasi ludzie są zbyt zmęczeni, na dodatek trzeba odnaleźć zagubione rzeczy. Nie jesteśmy przecież tak bogaci, aby wszystko zostawić. Jak ziemia już trochę obeschnie, spróbujemy wysuszyć wszystko, co zamoczył deszcz, począwszy od naszych osobistych rzeczy, aż po materiały bawełniane i papier do pisania.
Dzisiaj wrócili nasi dwaj kurierzy, wysłani do króla z prośbą o tragarzy. Twierdzili, iż nie mieli odwagi pójść tam bez nas. Tragarzy musimy więc szukać sami.
Przez cały ranek padał deszcz i było zimno. Wyruszyliśmy w drogę o godzinie pierwszej w nocy, robiąc około piętnaście kilometrów. Drogi są już łatwiejsze, częściej schodzimy niż się wspinamy. Dla tych, którzy lubią wszędzie odnajdywać swoją „Małą Szwajcarię”, pejzaż jest dość interesujący; mnóstwo wodospadów i strumyków przepływających pod nogami.
Ludzi, których najbardziej chcemy spotkać, jest niestety bardzo mało. Góry są strome i ubogie. Trzeba tutaj ludzi bardziej przyzwyczajonych do pracy, niż czarni, by mieć jakąś korzyść z tych terenów. Rzadko spotyka się tutaj krowy i kozy.
Jeszcze jeden przymusowy przystanek. Znów zabrakło tragarzy. Każdy szef okręgu życzy sobie, aby bagaż był niesiony do granicy jego terenu, ale nie dalej. Taki to zwyczaj i nie należy się sprzeciwiać. Naraziłoby to nas na niepotrzebne przykrości i przysporzyło nieprzyjaciół. To, czego najbardziej pragniemy, to pozyskać sobie przyjaciół w tym kraju, przyjaciół misjonarzy i przyjaciół Boga. Cierpliwości! Cierpliwości! Na podstawie: Etudes Rwandaise
Volume XIV str. 67-76, octobre 1980
Université National du Rwanda
Tłum. s. Ewa Małolepsza
Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |