MY A TRZECI ŚWIAT Pismo gdańskiego ośrodka Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI |
|
Nr 3 (76), maj-czerwiec 2004 |
LIST BISKUPA HIRTHA cz. X Biskup Hirth, prekursor ewangelizacji Rwandy, pisze o swej podróży do tego kraju na początku r. 1900. Oto ostatni już fragment jego relacji, zawartej w liście jego do brata Ernesta. Rwanda, styczeń-luty 1900 r.
12 lutego. Natrafiamy na teren bardziej zaludniony, ale równocześnie ubogi. Jak mówią, taka sytuacja jest tu od kilku lat. Zauważamy banany przerośnięte trawą i zapuszczone. Od lat rekrutują się stąd niewolnicy. Szefowie wiosek chcą mieć tkaniny i sprzedają dzieci, zwłaszcza dziewczynki. Faktycznie, od dwóch lat istnienia naszej misji w Usui widzimy całe rzesze przechodzących niewolników, ale robi się to potajemnie.
Żałujemy, że nie mamy więcej czasu; mógłbym skorzystać i lepiej zwiedzić prowincję Kissaka, która jest jedną z najbardziej zaludnionych prowincji Rwandy. Zrobiliśmy 19 km. Strumienie górskie są zawsze kłopotliwe. 13 lutego. Jeszcze 20 km. Ludzie tutaj okazują się coraz bardziej uprzejmi. Korzystamy z tego, by zasięgnąć informacji na temat kraju, gdzie mamy nadzieję wkrótce wrócić. Podróż dobiega końca, zostało mi jeszcze parę koralików. Małe dziewczynki nie boją się i przychodzą bez proszenia; to dobry znak na przyszłość. Jest wśród nich jedna bardziej roztropna, która przyniosła mi w zamian kilka jajek. Gdy jeszcze raz będę tędy przejeżdżał, będę tu miał najlepszych przyjaciół. Zauważono również, że dobrze płacę i przynoszą mi zewsząd podarunki. Każdy mały szef śpieszy z okolicy, by przyjść do mnie. Są również tacy, którzy przychodzą tylko rano, gdy wyruszamy w drogę; ci towarzyszą nam do następnego postoju, by otrzymać tkaniny.
Gdy już opuszczaliśmy obozowisko, jakaś kobieta wyszła z gąszczu i prosiła nas, by mogła iść z naszą karawaną. Wydaje się, że idzie za nami już od wczoraj, ale trzymała się z daleka. To biedna kobieta z Ugandy, która była sprzedawana trzy razy i jest już zmęczona swym losem niewolnicy. Nasi ludzie pewnie jej powiedzieli, że będąc z nami odzyska wolność. Będzie nam towarzyszyć. 14 lutego. Na rzece Kagera kończy się Rwanda. Trzeba było przejść około 21 km, by do niej dojść. Zatrzymaliśmy się u szefa, strzegącego przejścia i mieszkającego niedaleko rzeki, którą zobaczymy jutro. Brzegi jej nie są zamieszkałe. Ci, którzy ją przekraczają, przychodzą zwykle z daleka. W wielu miejscach rzeka napełnia swymi wodami dość szerokie doliny. Na południe od naszego obozowiska wciska się między góry, tworząc dwa małe wodospady, jeden blisko drugiego. Nie miałem czasu, by je zobaczyć z bliska. Na północ od naszego przejścia Kagera rozszerza się bez miary i tworzy prawie jezioro.
Nie doszliśmy jeszcze do następnego etapu, a już zgłosił się właściciel niewolnicy, która nas prosiła o opiekę. Domaga się tego, co do niego należy, jak mówi. Niewolnica twierdzi, że zawsze była maltretowana, że umrze w nędzy u swojego właściciela. Ponieważ w grę wchodzi dość mała zapłata, proponujemy wykup i dajemy za nią kilka kóz, gdyż nie mamy już żadnych tkanin. Oferta została przyjęta. Kobieta wydaje się odrażająca i niezbyt chętna do pracy, lecz gdy chodzi o nas, wykupiliśmy jedną duszę więcej. Mamy zamiar wnet ją zostawić w naszym przytułku w Usui.
Dziś opuszcza nas człowiek, którego dał nam król Rwandy, byśmy mogli spokojnie przejść przez jego kraj. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy takiego poczciwca i dajemy mu piękny prezent. Zależy nam, by odszedł z jak najlepszym wrażeniem. Wróci do swego pana i dobrze będzie, gdy opowie, że z białymi było mu dobrze. Nasi współbracia w głębi kraju będą pierwszymi, którzy skorzystają z dobrych kontaktów z królem. Również i ja w przyszłości będę tu łatwiej podróżował.
Nie wiem zbyt dokładnie, co teraz napisałem, jest noc i moi poczciwi tragarze, zadowoleni, że doszliśmy wcześniej i że ich trud się skończył, zaczęli śpiewać. Robią to tak głośno tuż obok mego namiotu, że gubię wątek. Myślę, że lepiej będzie odłożyć pióro i przygotować się do jutrzejszej wyprawy, tym bardziej, że etap będzie długi. 15 i 16 lutego. Przeprawa przez Kagerę i pori (w języku suahili las, w którym mieszkają dzikie zwierzęta) Karagwe. 27 km i 37 km. Wcześnie rano trzeba obudzić naszych ludzi. Ze względu na dzikie zwierzęta trzeba iść tak, by nocleg przypadł tylko raz. Mamy trzy łódki do przeprawy przez Kagerę.
W tym miejscu łączą się ze sobą trzy rzeki: Ruvumu, Kagera i Nyavarongo. Wszystkie razem tworzą potężne wody. W miejscu, gdzie się przeprawiamy, nie ma więcej niż 25 m szerokości, ale jest tak głęboko, że nie mogę zmierzyć; wydaje się, że kilka dni temu była dwa razy szersza, a wielkie deszcze dopiero się zaczęły. Błogosławię niebo, że rzeka nie stawia nam więcej przeszkód; odtąd to tutaj będzie nasz port w Rwandzie. Mówią, że są tu hipopotamy, a nawet krokodyle. Myśmy ich nie spotkali.
Pori nie ofiaruje nam nic interesującego. W wielu miejscach kraj jest nizinny i musi znajdować się pod wodą przez kilka miesięcy w roku. W drugim dniu jeden z naszych ludzi miał szczęście upolować zebrę. Zostaliśmy zaopatrzeni w mięso na dwa kolejne dni; nasi ludzie zjedli już wszystkie kozy. Myśliwy zwyczajem miejscowym zabrał jako trofeum ogon zwierzęcia. Gdy się ma pori przed sobą, zawsze przemierza się większą jego część w pierwszym dniu; lecz tym razem w południe pierwszego dnia zostaliśmy zatrzymani przez deszcz. Był tak wielki, że zdecydowaliśmy rozbić obóz, by nie pogubić naszych ludzi. Trudno było rozbić namiot i ledwie został postawiony, wszyscy, trzęsąc się z zimna, schowali się pod nim. Po dwóch godzinach, gdy deszcz w końcu przestał padać, namiot już nie był czysty. Trudno było rozpalić ogień. Nigdzie nie można było znaleźć suchej trawy. W końcu rozszczepiliśmy jedną suchą gałąź na drobne drzazgi, cienkie jak zapałki.
Gdy dzięki dużej cierpliwości zebraliśmy trochę tego materiału, znalazłem świeczkę, którą zużyto prawie całą, zanim rozpalono ognisko. Gdy w końcu ognisko zapłonęło, trzeba było widzieć radość dzikusów tańczących dookoła. Noc przyszła szybko i wszyscy ułożyli się do snu pod gołym niebem. Każdy zrobił sobie małe łóżko ze świeżej trawy, nie martwiąc się o reumatyzm, którego w ten sposób można się nabawić.
Następnego dnia wcześnie rano trzeba było być gotowym do drogi. Msza św. musi być odprawiona, mimo że obozowisko nie jest stosownym miejscem. Nasi ludzie nie mają żywności do niesienia, idą więc dużo szybciej od Kagery, którą przywołują we wszystkich swoich śpiewach. Nareszcie znaleźli się w znanym sobie kraju. 17 lutego. Obozując w pierwszej wsi regionu Usui, nie trzeba było prosić naszych ludzi, by zwinęli obóz przed dniem.
W drodze nie działo się nic zasługującego na wspomnienie, chyba tylko to, że wędrujemy przez piękny kamieniołom, bardzo eksploatowany ze względu na surowiec, z którego robi się fajki. Wydaje mi się, że jest to bardzo delikatny piasek, który tubylcy kopią w miejscu, gdzie jest bardzo miękko. Fajki wytwarza się w bardzo ciekawy sposób. Ziemię, po dokładnym ugnieceniu, miesza się z jakąś czarną substancją, która na nowo łączy wszystkie cząsteczki. Następnie wypala się ją w ogniu i staje się twarda jak kamień. Dopasowuje się do niej długą rurkę z drzewa. Wszystkie te fajki są czarne, wypolerowane, czasem ozdobione jakimiś wzorkami.
O godzinie dzisiątej złapał nas deszcz. Od tej chwili nie ma już porządku w marszu. Jesteśmy w spokojnym kraju. Nie ma potrzeby czuwać nad ładunkiem całkowicie powierzonym pewnym ludziom. Przychodzę około południa na miejsce naznaczone na obozowisko razem z pierwszymi ludźmi. Ostatni, których ładunek nie zmniejszył wagi z powodu deszczu, przychodzą złamani wysiłkiem ok. trzeciej godziny po południu. Budzą litość. Po pori nie był to odpoczynek. Tymczasem chciałbym przyjść na misję tego samego wieczoru. Rano zrobiliśmy już 27 km, pozostało nam jeszcze 20.
Wybrałem czterech najmocniejszych ludzi i wziąwszy ze sobą tylko dwa koce, ponownie wyruszyłem o godzinie szesnastej, by dojść tego samego wieczoru na misję. Następnego dnia była niedziela i nie mógłbym nie spotkać neofitów modlących się w naszej misji. Byłem w jakimś dziwnym nastroju, który pozwalał mi nie odczuwać ciężkiego ubrania. Nie muszę wam mówić, że współbracia byli zaskoczeni. Radość była tym większa. Trzeba odpocząć po moich 50 km. Rozmawiamy długo w nocy. Moja karawana była w rękach pewnych ludzi. Zostawiłem dwóch naszych chrześcijan, by doprowadzili ją do celu. Karawana przybywa około jedenastej rano, śpiewając najpiękniejszy refren. Bogu niech będą dzięki, że strzegł nas przez całą drogę i doprowadził całych i zdrowych po odniesieniu sukcesów. Kończę. Być może później będę mógł dorzucić kilka wierszy, byście mi towarzyszyli aż do Bukumbi.
Drodzy bracia, oby te biedne stronice, które kosztowały mnie wiele trudu każdego wieczoru w tych ciężkich dniach podróży, wzbudziły w Was trochę więcej zainteresowania dla naszej misji. Przypominam Wam, że napisałem je tylko dla braci i sióstr, a także dla kilku przyjaciół, którzy nie zgorszą się, czytając te pospolitości wychodzące spod pióra misjonarza.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie w Panu
Jan-Józef Hirth
Wikariusz Apostolski Nyanzy Południowej
Na podstawie Etudes Rwandaise
Volume XIV, str. 84-89
Universite National du Rwanda
octobre 1980
Tłum. o. Sylwan Zieliński OCD
Z Kraju Tysiąca Wzgórz nr 7
Przeczytaj pozostałe odcinki listu biskupa Hirtha:
|
|
[Spis treści numeru, który czytasz] |